niedziela, 8 września 2019

GERLACH czyli JAK KRUCHE I SILNE JEST ŻYCIE


GERLACH
W DNIU TRAGEDII W TATRACH 22 SIERPNIA 2019R.


Przez mgłę; Dom Śląski – Pavel mój przewodnik – no to w drogę… – ponad chmurami – nogi mówią „nie” – Gerlachowska radość – spadam Batizovską – „coś” idzie od Liptowskiego Mikulasza – duma i zmęczenie – informacja o tragedii na Giewoncie – Stary Smokowiec parking.


TRASA; Dom Śląski (nocleg) – szlak zielony; Velicky Vodopad – Velicky Żlab – Velicka Próba – przełęcz pod Kotlovym Szczytem – Gerlach – Batizovska Próba – Batizovske Pleso – szlak czerwony – Dom Śląski – szlak zielony Velicka Polana – szlak żółty Stary Smokovec parking.

Dystans – 14,3 km
Przewyższenia – 1.010 m.
Najwyższy punkt – Gerlach  2.655 m. n.p.m.
Wyjście: godzina 6.15 – punkt końcowy: 15.00

Na początku roku naszła mnie ochota, aby zdobyć Gerlach, najwyższy szczyt nie tylko Tatr, ale i Słowacji i całych Karpat. „Król Tatr” – bo tak go nazywają, nie był prosty do pokonania. Nie prowadzi na niego żaden zwykły szlak turystyczny. Trzeba wchodzić na niego z wcześniej opłaconym przewodnikiem z uprawnieniami. W maju wyznaczyłem sobie termin końca sierpnia na wykonanie tego zamiaru, bo na logikę, warunki atmosferyczne w tym czasie powinny być, z dużym prawdopodobieństwem sprzyjające. Na stronie Domu Śląskiego www.sliezskydom.sk nakliknąłem na 20-ego i 21-ego sierpnia, ale terminy te były nieaktywne, czyli w domniemaniu zajęte. Kolejny termin - 22 sierpnia był wolny. Na fali pierwszej euforii zarezerwowałem ów termin  i otrzymałem mailem materiały informacyjne wraz z numerem konta i kwotą do uiszczenia (280 EURO za pojedyncze wejście z przewodnikiem). Pomyślałem, że dobiorę później kogoś ze znajomych lub bliskich, bo grupa przypadająca na jednego przewodnika mogła liczyć do trzech osób i można się wtedy podzielić kosztami, które nieznacznie są tylko wyższe o indywidualne ubezpieczenie. Jak się potem okazało nikomu ze znajomych nie pasował ten termin i pojechałem w konsekwencji sam. W cenie było również zawarte obowiązkowe ubezpieczenie, do którego należało później podać swoje dane osobowe.
Cenę opłaciłem. Termin wyjazdu powoli nadchodził. Przed sierpniem dużo chodziłem po górach, nie tylko treningowo, ale z samej pasji chodzenia. W Tatrach byłem 4 razy i miałem wrażenie należytego przygotowania fizycznego. Zaplanowałem sobie, że bezpośrednio przed wejściem na Gerlach, dzień wcześniej, wejdę „treningowo” z Starego Smokowca na Slavkovski Szczyt 2.452 m. n.p.m. i schodząc z niego, dojdę czerwonym szlakiem do schroniska „Dom Śląski” na nocleg, Stamtąd zaczyna się zawsze trasa na szczyt. Jak to określił później mój przewodnik Pavel „nebol to dobrý nápad” – w tłumaczeniu; „nie był to dobry pomysł”. Wchodząc na Gerlach czułem w nogach te 1800 metrów przewyższenia z dnia poprzedniego.



Dom Śląski to wyjątkowe miejsce. Schronisko turystyczne i trzygwiazdkowy hotel w jednym. Dotarłem do niego dnia poprzedniego w totalnej mgle, z której wyłonił się budynek o dość dużych gabarytach i specyficznym „potarganym” kształcie, przywodzącym na myśl poszarpane szczyty górskie. Kiedy wszedłem do środka, spocony, z plecakiem na plecach, uderzyła mnie atmosfera „gwiazdkowych” hoteli. Recepcja i lobby hotelowe sprawiały wrażenie, że wszedłem do innego świata. Jeden z dwóch konsjerżów w recepcji zapytał mnie w czym może pomóc. Słysząc, że jestem obcokrajowcem kontynuował po angielsku. Gdy oświadczyłem, że mam rezerwację w sali turystycznej, zarejestrował pobyt i dał kartę magnetyczną do pokoju. Zapytałem się który otrzymałem numer pokoju. Na to odpowiedział;
- Trzeba wyjść z hotelu i za rogiem znajduje się część turystyczna. To jedna sala…
Sala znajdowała się w tej samej bryle budynku co hotel, a wchodziło się od strony wyjścia ewakuacyjnego z budynku… Wbrew rodzącym się podejrzeniom pokój był czysty i zadbany. Mieścił 6 gęsto zestawionych dwupiętrowych łóżek; czyli mogło w nim spać łącznie, koedukacyjnie 12 osób. Wśród moich współlokatorów, jak się potem okazało, było 4 Czechów, 4 Niemców i 2 bardzo sympatycznych Polaków, z którymi nawiązałem naturalną nić porozumienia. Dla mieszkańców pokoju wyznaczony był do dyspozycji aneks sanitarny z czystym prysznicem i ubikacją. Natomiast na zewnątrz, stał stylowo urządzony, piętrowy budynek gastronomiczny z barem i restauracją. Sam hotel jednak to był inny świat, oddzielony od tego turystycznego…
Dzień wcześniej otrzymałem od organizatorów wejścia na Gerlach SMS z nazwiskiem i imieniem mojego przewodnika wraz z kontaktem telefonicznym i prośbą o potwierdzenie zwrotne faktu gotowości wyjścia o 6.15 rano sprzed Domu Śląskiego.


Moim przewodnikiem był Pavel. Szczupły, wysportowany gość, który z miejsca mi zaimponował samym sposobem chodzenia; przywodził mi na myśl sunącą po kamieniach zjawę, która nie dotykała podłoża. Szedłem za nim pod górę podziwiając jego kroki, które wcale nie przypominały kroków, tylko bezgłośne ślizgi po kamieniach. Jeszcze przed schroniskiem dostałem darmowy kask i uprząż spinaczkową, które to ubierało się pod pierwszym odcinkiem wspinaczkowym.

Grupy po 2 do 4 osób (łącznie z przewodnikiem do każdej z grup) – a naliczyłem ich przynajmniej osiem – wychodziły spod Domu Śląskiego co piętnaście minut, zachowując w ten sposób dystans pomiędzy sobą. Wystartowaliśmy i my. Początkowo trasa wiodła zielonym szlakiem na Polski Grzebień, obok Wielickiego Stawu i ponad wodospad zwany Wiecznym Deszczem. Nie chcąc pokazać żadnej rysy na kondycji przyśpieszałem kroku, co zaskutkowało zadyszką. Pavel dostosowywał do mnie tempo, choć strach pomyśleć jaką szybkość osiąga, gdy się naprawdę śpieszy. Nad Velickim Vodopadem zeszliśmy z zielonego szlaku na lewo, na nieoznakowaną ścieżynkę. Pod pierwszym etapem wspinaczkowym nasi przewodnicy zarządzili mały odpoczynek z założeniem uprzęży i kasku.


- Pavel. Codziennie wchodzisz z turystami na Gerlach? – mówiłem do niego po polsku wtrącając bardziej czeskie, niż słowackie słowa i akcentując po słowacku (jak mi się wydawało).
Mój horský vodca (przewodnik) zwracał się do mnie w podobnej manierze, akcentując jak mu się wydawało po polsku, co na jednym z postojów było nawet przedmiotem trochę uszczypliwej uwagi jego kolegi z innej grupy – „ako krásne hovoríš po poľsky Pavel. He he…”
Dowiedziałem się od niego, że był „w pracy” wczoraj, jutro ma wolne, a w sobotę i niedzielę znów idzie na Gerlach… Nie pytałem się go ile już razy wchodził w życiu na szczyt – doświadczenie i kondycję widziałem po jego ruchach, a odpowiedz byłaby taka sama, jakbym każdego pracującego człowieka zapytał, ile dni spędził już w swojej pracy… pewnie by nie wiedział.
Dowiedziałem się, że w sierpniu i wrześniu przewodnicy mają najwięcej pracy, bo chętnych do wchodzenia jest dużo. Zimą natomiast wchodzi się na Gerlach incydentalnie, przy dobrej pogodzie. W tym czasie zarabia głównie na nauce jazdy na nartach w szkółce.


Chmury początkowo widziałem tylko w dolinie poniżej Domu Śląskiego. Spowijały bardziej na sposób mgły majaczące z dala zabudowania niżej położonych miejscowości. Na Gerlach wchodzi się zwyczajowo przez Velicką Próbę a schodzi Batizovską Próbą. Taką drogą również podążały wszystkie grupy. Formowało mi się porównanie ich do „ludzkich zaprzęgów” powiązanych ze sobą w jeden organizm. Wspinaczkę, jak też samo schodzenie wykonuje się samodzielnie, a lina służy tylko do zabezpieczenia przed ewentualnym upadkiem. Przewodnicy uczulali na fakt, aby lina pomiędzy nami była w miarę napięta i nie wisiała, co dla mnie osobiście było trudne do utrzymania. Na trasie wspinaczki było niewiele ułatwień w postaci klamr lub bolców. Bardziej polegało się na naturalnych stopniach i wypracowanych przez przewodników ścieżkach, niż na sztucznych ułatwieniach. Przyznaję, iż bez doświadczonego przewodnika trudno było odnaleźć właściwą drogę. Widać to było przede wszystkim podczas schodzenia, kiedy szedłem pierwszy, a Pevel ubezpieczał mnie z tyłu. Często pytałem się gdzie iść „vpravo alebo vľavo”,  bo traciłem własny koncept trasy. Na postoju dowiedziałem się, że dzień wcześniej jacyś indywidualni turyści zeszli z szczytu niewłaściwą ścieżką, efektem czego wzywali pomoc.

Wejście wiodło skalnym żlebem, aż do przełęczy, którą widzieliśmy z daleka. Grupa za nami dogoniła nas przed przełęczą, a my dogoniliśmy grupę przed nami. Początkowo pogoda wskazywała na piękny, słoneczny dzień. Nic nie wskazywało, że Tatry będą dziś areną tragicznych wydarzeń. Nie wiem kiedy przestrzeń poniżej nas wypełniła się chmurami. W górach pogoda zmienia się nagle. Wspinaliśmy się mając wrażenie, że chmury pod nami gęstnieją i rosną jak na drożdżach. 







Osiągnąwszy przełęcz zobaczyliśmy po drugiej stronie Gerlachowski Kocioł w całej okazałości. Patrząc na Gerlach z daleka, kocioł ów przypomina dziurę w masywie góry, jakby z stożka góry zabrano jego część – warto poszukać jakiegoś zdjęcia, by się o tym przekonać. Szliśmy potem lewą stroną grani, nie widząc już strony „Velickiej”, nie widzieliśmy też do tej pory „Króla” Gerlacha. Po drugiej stronie Gerlachowskiego Kotła, w którym coraz bardziej gęstniała „zupa mgły” widać było grań Dromaderovego Chrzbeta. Pavel wyjaśnił mi, że pierwsze zdobycia Gerlacha odbywały się właśnie po tym grzbiecie.




Szliśmy w pełnym słońcu i do czasu samego wejścia na sam wierzchołek, nic nam nie przysłaniało widoku na najwyższe szczyty. Pod nami kłębiły się chmury a kiedy wreszcie, zza wzniesienia mogliśmy zobaczyć samego „Króla”, to dalszą perspektywę zakłócały nam raz po raz napływające chmury. Pavel wskazał mi Rysy, ale mogłem je zobaczyć tylko ten jeden raz. Potem przeszkadzały nam mniej lub bardziej gęstniejące obłoki. Nasze „ludzkie zaprzęgi” przeplatały się. Pavel sobie znanymi tylko skrótami wyprzedził jedną z grup. Jednak moje nogi od pewnego czasu wołały „dość”. Wejście pod sam szczyt przypłaciłem potężną zadyszką i bólem mięśni, do tego stopnia, że przystawałem co chwila, nawet kiedy już na horyzoncie wyłonił się krzyż, zwiastujący wierzchołek. Na ostatniej prostej przystawałem co chwila, by zregenerować siły. Kiedy wchodziliśmy, jedna grupa już schodziła, dwie były na szczycie. Grupa Niemców wchodziła zaraz za nami. Byłem dziś prawdopodobnie jedynym Polakiem na szczycie. 



Wraz z wejściem na sam szczyt Pevel złożył mi gratulacje. Inni przewodnicy też gratulowali swoim podopiecznym. Byłem oszałomiony. Pavel zrobił mi serię zdjęć przy krzyżu, uwolnił mnie z sznura i dał „wolne” 20 minut na kanapkę i kontemplację:).
Uzmysłowiłem sobie, że jesteśmy w chmurze. Usiadłem obok metalowej, stacjonarnej skrzynki z zeszytem pamiątkowym i napisem Gerlach 2655m. Na szczycie nie ma za dużo miejsca. Niemcy świętowali wejście obok mnie otwierając puszki wniesionego tu piwa, niemieckiego piwa:)… Obok przelatywały wróble, wścibsko patrząc na okruchy ze spożywanych tu kanapek. Wiatr niczym nie skrępowany dał się wyczuwać jakby intensywniej. Radość z osiągnięcia celu przeplatała się z wręcz religijnym poczuciem dystansu do wszystkiego, takiego wycofania do środka siebie, z którego to miejsca wszystko widać jakby lepiej… Stan ten trwał i pozostał mi potem na długo.



Odpoczynek i posiłek dały swój efekt. Około 10-tej zaczęliśmy schodzić. Tym razem była to Batizowska strona „Króla”; sądzę, że bardziej stroma od Velickiej. Chodząc po górach nabrałem przyzwyczajenia, że schodzę po stromych odcinkach ustawiając się przodem do skały. Niestety jest to złe przyzwyczajenie, bo tracąc równowagę „odpadamy” od skały zamiast zsuwać się. Pavel poinstruował mnie obrazowo, że schodzimy zjeżdżając „pupą”. Do schodzenia całe szczęście angażujemy też inne mięśnie niż do wchodzenia, dlatego samo schodzenie szło mi dużo bardziej sprawnie. Mój „vodca” instruował z tyłu, naprowadzając, gdy było to konieczne na właściwą ścieżkę. Schodzenie szło nam o tyle dobrze, że minęliśmy dwie grupy dołączając nawet do trzeciej – (pierwszej z kolei) na samym dole.



Przy schodzeniu Pavel też mi zaimponował. Czułem jego bezgłośną obecność za sobą, to z prawej, to z lewej strony. Kiedy zdarzało się szturchnąć jakiś kamyk i przez to być słyszalnie niezdarnym, to jego obecność była bezszelestna. W dole zobaczyliśmy stado kozic, które się nas nie bały. Minąwszy pozostałość brudnego śniegu zeszliśmy na w miarę płaski teren. Tam czekał nas postój i zdjęcie uprzęży oraz kasku. W dole lśniło Batizowskie Pleso, a za jego krawędzią, było widać kawał chmury „dopływający” prawie do jego krańca. Nad nami również płynął płaszcz z chmur, który raz szczelniej, raz luźniej okalał szczyty.



O 12-tej doszliśmy do Batizovskego Plesa gdzie dołączyliśmy do czerwonego szlaku, wiodącego aż po Dom Śląski zamykając w ten sposób pętlę. Wtedy Pavel przystanął pokazując na komórkę;
- Coś idzie od strony Mikulasza. Będzie burza. – korzystał z specjalnej słowackiej aplikacji pogodowej.
Boję się burz w górach, bo nigdy nie ma pewności czy piorun nie uderzy akurat w ciebie. W czasie burzy można tylko zarządzać ryzykiem porażenia; nie ma na szlaku miejsca z 100% bezpieczeństwem.
Słysząc o możliwości burzy dostałem dodatkowej siły do schodzenia. Szlaki w Słowackich Tatrach są dobrze oznakowane, a ten w porównaniu z trasą, którą przeszliśmy, był autostradą wśród szlaków.



6,5 godziny od momentu wyjścia z Domu Śląskiego do czasu powrotu do niego. Pavel pochwalił nasz czas, ale zaznaczył, że gdyby nie ten „napad” (pomysł) z Slavkovskim Szczytem dzień wcześniej, to byłoby jeszcze lepiej z czasem. Zdałem kask i uprząż i pogadałem trochę z moim towarzyszem. Dowiedziałem się, że największą grupą wchodzących na szczyt to Słowacy, na drugim miejscu są Czesi a Polacy to trzecia nacja wśród wchodzących. Najbardziej rzadkimi narodowościami, jakich przedstawicieli prowadzili na szczyt, to Irańczyk i mieszkaniec Hong-Kongu. Żegnając się z nim, ruszyłem w dół do Starego Smokowca, wpierw szlakiem zielonym, a potem żółtym, aż do końca. Na szlaku dostałem informację, że na Giewoncie wydarzyła się tragedia od uderzenia pioruna i szalejącej tam burzy. Zaraz przypomniało mi się zdjęcie, jak ponad miesiąc wcześniej, jacyś wariaci w trakcie burzy wspinali się po konstrukcji krzyża na Giewoncie. Wtedy pomyślałem, że kiedyś kogoś pewnie tam zabije. Z nieosłoniętych szczytów trzeba uciekać po pierwszych zwiastunach zbliżającej się złej pogody, a nie włazić pod przysłowiowy „nóż”. Jednak kiedy potem na szlaku doszły kolejne informacje, że tragedia zebrała śmiertelne żniwo zabijając również dwójkę dzieci, to przygasiło mnie w środku…
Radość po zdobyciu Gerlacha też przygasła, pozostawiając bezmierną ciszę potęgi gór panującą jeszcze w sercu.  
Na parkingu w Starym Smokowcu byłem o godzinie 15-tej. Do tego czasu nie usłyszałem na szczęście żadnego grzmotu. Dopiero siadając za kierownicę samochodu zobaczyłem na szybie pierwsze w tym dniu krople deszczu.
Góry dają poczucie jak kruche jest życie, ale też jakie ono potrafi być silne. Dostarczają nam dobrotliwego dystansu do świata ale i do nas samych. Rozpiętość pomiędzy tymi skrajnymi postawami sprawia, że góry są tak magiczne w swojej istocie…


TATRY - ZABAWA W KORONY