GERLACH
W DNIU TRAGEDII W TATRACH 22 SIERPNIA 2019R.
Przez mgłę; Dom Śląski – Pavel mój
przewodnik – no to w drogę… – ponad chmurami – nogi mówią „nie” – Gerlachowska
radość – spadam Batizovską – „coś” idzie od Liptowskiego Mikulasza – duma i
zmęczenie – informacja o tragedii na Giewoncie – Stary Smokowiec parking.
TRASA; Dom Śląski (nocleg) – szlak
zielony; Velicky Vodopad – Velicky Żlab – Velicka Próba – przełęcz pod Kotlovym
Szczytem – Gerlach – Batizovska Próba – Batizovske Pleso – szlak czerwony – Dom
Śląski – szlak zielony Velicka Polana – szlak żółty Stary Smokovec parking.
Dystans – 14,3 km
Przewyższenia – 1.010 m.
Najwyższy punkt – Gerlach 2.655 m. n.p.m.
Wyjście: godzina 6.15 – punkt końcowy:
15.00
Na początku roku naszła mnie
ochota, aby zdobyć Gerlach, najwyższy szczyt nie tylko Tatr, ale i Słowacji i
całych Karpat. „Król Tatr” – bo tak go nazywają, nie był prosty do pokonania.
Nie prowadzi na niego żaden zwykły szlak turystyczny. Trzeba wchodzić na niego
z wcześniej opłaconym przewodnikiem z uprawnieniami. W maju wyznaczyłem sobie
termin końca sierpnia na wykonanie tego zamiaru, bo na logikę, warunki
atmosferyczne w tym czasie powinny być, z dużym prawdopodobieństwem sprzyjające.
Na stronie Domu Śląskiego www.sliezskydom.sk nakliknąłem na 20-ego i 21-ego
sierpnia, ale terminy te były nieaktywne, czyli w domniemaniu zajęte. Kolejny
termin - 22 sierpnia był wolny. Na fali pierwszej euforii zarezerwowałem ów
termin i otrzymałem mailem materiały
informacyjne wraz z numerem konta i kwotą do uiszczenia (280 EURO za pojedyncze
wejście z przewodnikiem). Pomyślałem, że dobiorę później kogoś ze znajomych lub
bliskich, bo grupa przypadająca na jednego przewodnika mogła liczyć do trzech
osób i można się wtedy podzielić kosztami, które nieznacznie są tylko wyższe o
indywidualne ubezpieczenie. Jak się potem okazało nikomu ze znajomych nie
pasował ten termin i pojechałem w konsekwencji sam. W cenie było również zawarte
obowiązkowe ubezpieczenie, do którego należało później podać swoje dane
osobowe.
Cenę opłaciłem. Termin wyjazdu powoli
nadchodził. Przed sierpniem dużo chodziłem po górach, nie tylko treningowo, ale
z samej pasji chodzenia. W Tatrach byłem 4 razy i miałem wrażenie należytego
przygotowania fizycznego. Zaplanowałem sobie, że bezpośrednio przed wejściem na
Gerlach, dzień wcześniej, wejdę „treningowo” z Starego Smokowca na Slavkovski
Szczyt 2.452 m. n.p.m. i schodząc z niego, dojdę czerwonym szlakiem do
schroniska „Dom Śląski” na nocleg, Stamtąd zaczyna się zawsze trasa na szczyt.
Jak to określił później mój przewodnik Pavel „nebol to dobrý nápad” – w
tłumaczeniu; „nie był to dobry pomysł”. Wchodząc na Gerlach czułem w nogach te
1800 metrów przewyższenia z dnia poprzedniego.
Dom Śląski to wyjątkowe miejsce.
Schronisko turystyczne i trzygwiazdkowy hotel w jednym. Dotarłem do niego dnia
poprzedniego w totalnej mgle, z której wyłonił się budynek o dość dużych
gabarytach i specyficznym „potarganym” kształcie, przywodzącym na myśl
poszarpane szczyty górskie. Kiedy wszedłem do środka, spocony, z plecakiem na
plecach, uderzyła mnie atmosfera „gwiazdkowych” hoteli. Recepcja i lobby
hotelowe sprawiały wrażenie, że wszedłem do innego świata. Jeden z dwóch konsjerżów
w recepcji zapytał mnie w czym może pomóc. Słysząc, że jestem obcokrajowcem
kontynuował po angielsku. Gdy oświadczyłem, że mam rezerwację w sali
turystycznej, zarejestrował pobyt i dał kartę magnetyczną do pokoju. Zapytałem
się który otrzymałem numer pokoju. Na to odpowiedział;
- Trzeba wyjść z hotelu i za
rogiem znajduje się część turystyczna. To jedna sala…
Sala znajdowała się w tej samej
bryle budynku co hotel, a wchodziło się od strony wyjścia ewakuacyjnego z
budynku… Wbrew rodzącym się podejrzeniom pokój był czysty i zadbany. Mieścił 6 gęsto
zestawionych dwupiętrowych łóżek; czyli mogło w nim spać łącznie, koedukacyjnie
12 osób. Wśród moich współlokatorów, jak się potem okazało, było 4 Czechów, 4
Niemców i 2 bardzo sympatycznych Polaków, z którymi nawiązałem naturalną nić
porozumienia. Dla mieszkańców pokoju wyznaczony był do dyspozycji aneks
sanitarny z czystym prysznicem i ubikacją. Natomiast na zewnątrz, stał stylowo
urządzony, piętrowy budynek gastronomiczny z barem i restauracją. Sam hotel jednak
to był inny świat, oddzielony od tego turystycznego…
Dzień wcześniej otrzymałem od
organizatorów wejścia na Gerlach SMS z nazwiskiem i imieniem mojego przewodnika
wraz z kontaktem telefonicznym i prośbą o potwierdzenie zwrotne faktu gotowości
wyjścia o 6.15 rano sprzed Domu Śląskiego.
Moim przewodnikiem był Pavel.
Szczupły, wysportowany gość, który z miejsca mi zaimponował samym sposobem
chodzenia; przywodził mi na myśl sunącą po kamieniach zjawę, która nie dotykała
podłoża. Szedłem za nim pod górę podziwiając jego kroki, które wcale nie
przypominały kroków, tylko bezgłośne ślizgi po kamieniach. Jeszcze przed
schroniskiem dostałem darmowy kask i uprząż spinaczkową, które to ubierało się
pod pierwszym odcinkiem wspinaczkowym.
Grupy po 2 do 4 osób (łącznie z
przewodnikiem do każdej z grup) – a naliczyłem ich przynajmniej osiem –
wychodziły spod Domu Śląskiego co piętnaście minut, zachowując w ten sposób
dystans pomiędzy sobą. Wystartowaliśmy i my. Początkowo trasa wiodła zielonym
szlakiem na Polski Grzebień, obok Wielickiego Stawu i ponad wodospad zwany
Wiecznym Deszczem. Nie chcąc pokazać żadnej rysy na kondycji przyśpieszałem
kroku, co zaskutkowało zadyszką. Pavel dostosowywał do mnie tempo, choć strach
pomyśleć jaką szybkość osiąga, gdy się naprawdę śpieszy. Nad Velickim Vodopadem
zeszliśmy z zielonego szlaku na lewo, na nieoznakowaną ścieżynkę. Pod pierwszym
etapem wspinaczkowym nasi przewodnicy zarządzili mały odpoczynek z założeniem
uprzęży i kasku.
- Pavel. Codziennie wchodzisz z
turystami na Gerlach? – mówiłem do niego po polsku wtrącając bardziej czeskie,
niż słowackie słowa i akcentując po słowacku (jak mi się wydawało).
Mój horský vodca (przewodnik)
zwracał się do mnie w podobnej manierze, akcentując jak mu się wydawało po
polsku, co na jednym z postojów było nawet przedmiotem trochę uszczypliwej
uwagi jego kolegi z innej grupy – „ako krásne hovoríš po poľsky Pavel. He he…”
Dowiedziałem się od niego, że był
„w pracy” wczoraj, jutro ma wolne, a w sobotę i niedzielę znów idzie na
Gerlach… Nie pytałem się go ile już razy wchodził w życiu na szczyt –
doświadczenie i kondycję widziałem po jego ruchach, a odpowiedz byłaby taka
sama, jakbym każdego pracującego człowieka zapytał, ile dni spędził już w
swojej pracy… pewnie by nie wiedział.
Dowiedziałem się, że w sierpniu i
wrześniu przewodnicy mają najwięcej pracy, bo chętnych do wchodzenia jest dużo.
Zimą natomiast wchodzi się na Gerlach incydentalnie, przy dobrej pogodzie. W
tym czasie zarabia głównie na nauce jazdy na nartach w szkółce.
Chmury początkowo widziałem tylko
w dolinie poniżej Domu Śląskiego. Spowijały bardziej na sposób mgły majaczące z
dala zabudowania niżej położonych miejscowości. Na Gerlach wchodzi się
zwyczajowo przez Velicką Próbę a schodzi Batizovską Próbą. Taką drogą również
podążały wszystkie grupy. Formowało mi się porównanie ich do „ludzkich
zaprzęgów” powiązanych ze sobą w jeden organizm. Wspinaczkę, jak też samo schodzenie
wykonuje się samodzielnie, a lina służy tylko do zabezpieczenia przed
ewentualnym upadkiem. Przewodnicy uczulali na fakt, aby lina pomiędzy nami była
w miarę napięta i nie wisiała, co dla mnie osobiście było trudne do utrzymania.
Na trasie wspinaczki było niewiele ułatwień w postaci klamr lub bolców.
Bardziej polegało się na naturalnych stopniach i wypracowanych przez
przewodników ścieżkach, niż na sztucznych ułatwieniach. Przyznaję, iż bez
doświadczonego przewodnika trudno było odnaleźć właściwą drogę. Widać to było
przede wszystkim podczas schodzenia, kiedy szedłem pierwszy, a Pevel
ubezpieczał mnie z tyłu. Często pytałem się gdzie iść „vpravo alebo vľavo”, bo traciłem własny koncept trasy. Na postoju
dowiedziałem się, że dzień wcześniej jacyś indywidualni turyści zeszli z
szczytu niewłaściwą ścieżką, efektem czego wzywali pomoc.
Wejście wiodło skalnym żlebem, aż
do przełęczy, którą widzieliśmy z daleka. Grupa za nami dogoniła nas przed
przełęczą, a my dogoniliśmy grupę przed nami. Początkowo pogoda wskazywała na
piękny, słoneczny dzień. Nic nie wskazywało, że Tatry będą dziś areną
tragicznych wydarzeń. Nie wiem kiedy przestrzeń poniżej nas wypełniła się
chmurami. W górach pogoda zmienia się nagle. Wspinaliśmy się mając wrażenie, że
chmury pod nami gęstnieją i rosną jak na drożdżach.
Osiągnąwszy przełęcz
zobaczyliśmy po drugiej stronie Gerlachowski Kocioł w całej okazałości. Patrząc
na Gerlach z daleka, kocioł ów przypomina dziurę w masywie góry, jakby z stożka
góry zabrano jego część – warto poszukać jakiegoś zdjęcia, by się o tym
przekonać. Szliśmy potem lewą stroną grani, nie widząc już strony „Velickiej”,
nie widzieliśmy też do tej pory „Króla” Gerlacha. Po drugiej stronie
Gerlachowskiego Kotła, w którym coraz bardziej gęstniała „zupa mgły” widać było
grań Dromaderovego Chrzbeta. Pavel wyjaśnił mi, że pierwsze zdobycia Gerlacha
odbywały się właśnie po tym grzbiecie.
Szliśmy w pełnym słońcu i do
czasu samego wejścia na sam wierzchołek, nic nam nie przysłaniało widoku na
najwyższe szczyty. Pod nami kłębiły się chmury a kiedy wreszcie, zza
wzniesienia mogliśmy zobaczyć samego „Króla”, to dalszą perspektywę zakłócały
nam raz po raz napływające chmury. Pavel wskazał mi Rysy, ale mogłem je
zobaczyć tylko ten jeden raz. Potem przeszkadzały nam mniej lub bardziej gęstniejące
obłoki. Nasze „ludzkie zaprzęgi” przeplatały się. Pavel sobie znanymi tylko skrótami
wyprzedził jedną z grup. Jednak moje nogi od pewnego czasu wołały „dość”.
Wejście pod sam szczyt przypłaciłem potężną zadyszką i bólem mięśni, do tego
stopnia, że przystawałem co chwila, nawet kiedy już na horyzoncie wyłonił się
krzyż, zwiastujący wierzchołek. Na ostatniej prostej przystawałem co chwila, by
zregenerować siły. Kiedy wchodziliśmy, jedna grupa już schodziła, dwie były na
szczycie. Grupa Niemców wchodziła zaraz za nami. Byłem dziś prawdopodobnie jedynym
Polakiem na szczycie.
Wraz z wejściem na sam szczyt Pevel złożył mi gratulacje.
Inni przewodnicy też gratulowali swoim podopiecznym. Byłem oszałomiony. Pavel
zrobił mi serię zdjęć przy krzyżu, uwolnił mnie z sznura i dał „wolne” 20 minut
na kanapkę i kontemplację:).
Uzmysłowiłem sobie, że jesteśmy w
chmurze. Usiadłem obok metalowej, stacjonarnej skrzynki z zeszytem pamiątkowym
i napisem Gerlach 2655m. Na szczycie nie ma za dużo miejsca. Niemcy świętowali
wejście obok mnie otwierając puszki wniesionego tu piwa, niemieckiego piwa:)…
Obok przelatywały wróble, wścibsko patrząc na okruchy ze spożywanych tu
kanapek. Wiatr niczym nie skrępowany dał się wyczuwać jakby intensywniej.
Radość z osiągnięcia celu przeplatała się z wręcz religijnym poczuciem dystansu
do wszystkiego, takiego wycofania do środka siebie, z którego to miejsca
wszystko widać jakby lepiej… Stan ten trwał i pozostał mi potem na długo.
Odpoczynek i posiłek dały swój
efekt. Około 10-tej zaczęliśmy schodzić. Tym razem była to Batizowska strona „Króla”;
sądzę, że bardziej stroma od Velickiej. Chodząc po górach nabrałem
przyzwyczajenia, że schodzę po stromych odcinkach ustawiając się przodem do
skały. Niestety jest to złe przyzwyczajenie, bo tracąc równowagę „odpadamy” od
skały zamiast zsuwać się. Pavel poinstruował mnie obrazowo, że schodzimy
zjeżdżając „pupą”. Do schodzenia całe szczęście angażujemy też inne mięśnie niż
do wchodzenia, dlatego samo schodzenie szło mi dużo bardziej sprawnie. Mój
„vodca” instruował z tyłu, naprowadzając, gdy było to konieczne na właściwą
ścieżkę. Schodzenie szło nam o tyle dobrze, że minęliśmy dwie grupy dołączając nawet
do trzeciej – (pierwszej z kolei) na samym dole.
Przy schodzeniu Pavel też mi zaimponował.
Czułem jego bezgłośną obecność za sobą, to z prawej, to z lewej strony. Kiedy
zdarzało się szturchnąć jakiś kamyk i przez to być słyszalnie niezdarnym, to
jego obecność była bezszelestna. W dole zobaczyliśmy stado kozic, które się nas
nie bały. Minąwszy pozostałość brudnego śniegu zeszliśmy na w miarę płaski
teren. Tam czekał nas postój i zdjęcie uprzęży oraz kasku. W dole lśniło Batizowskie
Pleso, a za jego krawędzią, było widać kawał chmury „dopływający” prawie do
jego krańca. Nad nami również płynął płaszcz z chmur, który raz szczelniej, raz
luźniej okalał szczyty.
O 12-tej doszliśmy do
Batizovskego Plesa gdzie dołączyliśmy do czerwonego szlaku, wiodącego aż po Dom
Śląski zamykając w ten sposób pętlę. Wtedy Pavel przystanął pokazując na
komórkę;
- Coś idzie od strony Mikulasza.
Będzie burza. – korzystał z specjalnej słowackiej aplikacji pogodowej.
Boję się burz w górach, bo nigdy
nie ma pewności czy piorun nie uderzy akurat w ciebie. W czasie burzy można tylko
zarządzać ryzykiem porażenia; nie ma na szlaku miejsca z 100% bezpieczeństwem.
Słysząc o możliwości burzy
dostałem dodatkowej siły do schodzenia. Szlaki w Słowackich Tatrach są dobrze
oznakowane, a ten w porównaniu z trasą, którą przeszliśmy, był autostradą wśród
szlaków.
6,5 godziny od momentu wyjścia z
Domu Śląskiego do czasu powrotu do niego. Pavel pochwalił nasz czas, ale zaznaczył,
że gdyby nie ten „napad” (pomysł) z Slavkovskim Szczytem dzień wcześniej, to
byłoby jeszcze lepiej z czasem. Zdałem kask i uprząż i pogadałem trochę z moim
towarzyszem. Dowiedziałem się, że największą grupą wchodzących na szczyt to
Słowacy, na drugim miejscu są Czesi a Polacy to trzecia nacja wśród wchodzących.
Najbardziej rzadkimi narodowościami, jakich przedstawicieli prowadzili na
szczyt, to Irańczyk i mieszkaniec Hong-Kongu. Żegnając się z nim, ruszyłem w
dół do Starego Smokowca, wpierw szlakiem zielonym, a potem żółtym, aż do końca.
Na szlaku dostałem informację, że na Giewoncie wydarzyła się tragedia od
uderzenia pioruna i szalejącej tam burzy. Zaraz przypomniało mi się zdjęcie,
jak ponad miesiąc wcześniej, jacyś wariaci w trakcie burzy wspinali się po konstrukcji
krzyża na Giewoncie. Wtedy pomyślałem, że kiedyś kogoś pewnie tam zabije. Z
nieosłoniętych szczytów trzeba uciekać po pierwszych zwiastunach zbliżającej
się złej pogody, a nie włazić pod przysłowiowy „nóż”. Jednak kiedy potem na
szlaku doszły kolejne informacje, że tragedia zebrała śmiertelne żniwo
zabijając również dwójkę dzieci, to przygasiło mnie w środku…
Radość po zdobyciu Gerlacha też przygasła,
pozostawiając bezmierną ciszę potęgi gór panującą jeszcze w sercu.
Na parkingu w Starym Smokowcu
byłem o godzinie 15-tej. Do tego czasu nie usłyszałem na szczęście żadnego
grzmotu. Dopiero siadając za kierownicę samochodu zobaczyłem na szybie pierwsze
w tym dniu krople deszczu.
Góry dają poczucie jak kruche
jest życie, ale też jakie ono potrafi być silne. Dostarczają nam dobrotliwego
dystansu do świata ale i do nas samych. Rozpiętość pomiędzy tymi skrajnymi
postawami sprawia, że góry są tak magiczne w swojej istocie…
Wow gratuluje i podziwiam odwagę. Marzenie spełnione. Uwielbiam czytać takie relacje. Ja byłam w Gorcach w bazie pod Lubaniem gdy przeczytałam o tragedi na Giewoncie. Straszna wieść. Byłam przerażona faktem że zginęła dwójka dzieci. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWiadomość o tragedii na Giewoncie zabrała mi część radości ze zdobycia szczytu. Pozostało mi potem jakaś dziwne połączenie wspomnienia głębokiej radości zalane autentycznym smutkiem na myśl o tragedii, głównie w kontekście dzieci; sam mam córkę. Naprawdę dziwne uczucie...
UsuńWierzę. Na prawdę okropne... Ja osobiście nie wzięłabym dzieci w takie miejsce wiedząc, że będzie burza. Posłuchałabym tego przewodnika. Nie rozumiem jak ludzie mogli ignorować ostrzeżenia ludzi, którzy się znają i wiedzą. My z mężem już nie raz musieliśmy zrezygnować z Rysów, ze względu na pogodę właśnie. Nie ryzykowalibyśmy że coś się stanie na takiej wysokości.
UsuńWszystkiego dobrego