Trochę z przymusu mam obecnie dużo czasu na wspomnienia. Kiedy wracam myślami do tych wszystkich górskich wypraw, ta jedna, mieściła w sobie wszystko, co dla mnie najważniejsze w górach - ZUGSPITZE. Jest to opowieść, jak realizacja marzeń może nawet zabić. Nie piszę tego by się chwalić, ani by trywializować lub uprawiać reklamę pato-wędrówki. Opisuję jak było, co czułem i chcę skłonić czytającego do refleksji.
BARDZO CHCIAŁEM ZDOBYĆ TĄ GÓRĘ. Może trochę za bardzo; lecz takie są właśnie marzenia. Od tragedii uchroniło mnie logiczne myślenie w obliczu problemu, dobre przygotowanie fizyczne i zimna krew. Zamiast trekkingu wyszedł mi SURVIVING.
Uważam się za zwykłego górskiego turystę i daleko mi do jakiegoś iron mana, jednak tu dotknąłem granicy własnych możliwości. Szerszymi przemyśleniami zakończę ten tekst. Zatem od początku;
BÓBR
Wyprawę zaplanowałem na sobotę 8 września 2024r. Wynajętym samochodem wyjechałem tak, by o wschodzie słońca być w Grainau na parkingu. Już po wyjeździe z miejsca noclegu pod Monachium, przed maskę bezkolizyjnie wyskoczyła mi sarna; pomyślałem - ciekawy początek. Zbliżając się do Garmisch-Partenkirchen w okolicach miejscowości Ettal, za zakrętem w lesie, w zupełnej ciemności, nagle zobaczyłem przed sobą przechodzącą przez drogę GAŁĄŹ. Wyraźnie szła do przodu. Jechałem prawidłowo 70-tką. Za mną jechały jeszcze dwa auta. Byłem tak zdziwiony tym widokiem, że nie zahamowałem, bo chciałem przejechać przez przeszkodę. Okazało się, że gałąź była ciągnięta przez bobra. Wjechałem w niego centralnie. Huk był potężny, jakbym się z kamieniem zderzył. W pełnej ciemności, zwolniłem i zjechałem na kolejnej zatoczce. Dwa auta, które jechały za mną, wyminęły mnie. Naiwnie pomyślałem że uderzeniem wypchnąłem to biedne zwierze na pobocze. Może tylko chciałem tak wierzyć i nie sprawdziłem tego. Wyłączyłem i włączyłem silnik; wszystko działało. Wyszedłem z samochodu i przyświeciłem sobie komórką na zderzak; plastik zderzaka był połamany. Miałem pełne ubezpieczenie na wynajmowanym pojeździe, dlatego uspokoiłem się. W tym momencie odebrało mi na chwilę czujność i racjonalne myślenie i ta chwila zaważyła dosłownie na całym dniu. Nie przyjrzałem się dobrze, czy wszystko z samochodem jest ok. Siedząc w nim, uspokoiłem nerwy i postanowiłem nie rezygnować z dzisiejszego planu, czyli po prostu jechać dalej. Tak też o świcie, czyli około 6 rano byłem na parkingu w Grainau. Wykupiłem bilet parkingowy i postanowiłem w świetle wschodu słońca oszacować szkody. Kiedy spojrzałem na samochód z przodu, ogarnęło mnie przerażenie. NIE BYŁO TABLICY REJESTRACYJNEJ.
POLICJA
Wyobraziłem sobie zwłoki bobra z “podpisem mordercy” w postaci tablicy rejestracyjnej, leżącej obok. Do “miejsca zbrodni” miałem pół godziny. Postanowiłem wrócić po tablicę. Jednak nie doceniłem Niemców. Dojeżdżając do miejsca wypadku, z naprzeciwka, w przeciwnym kierunku jechał wóz policyjny. Policjanci na krótką chwilę odprowadzili mnie wzrokiem. Na miejscu zobaczyłem ślady masakry. Wszystko jednak było już usunięte i posprzątane. Musiało to wyglądać strasznie. Zrobiło mi się naprawdę żal tego zwierzaka. Tablicy jednak nigdzie nie było. Trzeba było się przyznać. Zadzwoniłem na policję. Policjant dyżurny o niczym nie wiedział. Po chwili jednak zadzwonił i poinformował, że tablica jest w Kryminalestation w Garmisch-Partenkirchen. Ponownie ogarnęło mnie przerażenie. Chyba mnie nie zamkną za zabicie bobra, niemieckiego bobra? Byłem tak rozemocjonowany, że parkując przed budynkiem policji, wjechałem tyłem w metalowy słupek drogowy i tym razem porysowałem tylne nadkole. Za pozostawienie bałaganu na drodze i niepoinformowanie o tym odpowiednich służb dostałem mandat 20 Euro. Analizując, ukarano mnie całkiem słusznie. Jeszcze raz powtórzę, że po wypadku po prostu odebrało mi rozum. Zwrócono mi tablicę rejestracyjną i zamocowałem ją na gumkach i trytytkach, które zawsze z sobą noszę. Postanowiłem podjechać na wykupiony już parking, uspokoić się i przynajmniej zwiedzić dolinę. Opóźnienie co do pierwotnego planu wyniosło już ponad 2 godziny.
Dolina wraz z jej przyrodą uspokoiła mnie. Prosta ścieżka z parkingu, wznosząc się delikatnie, prowadzi w wyższe partie doliny. Spokojnie i bezproblemowo dochodzi się do rozwidlenia. Na prawo skręca się na trasę omijającą wąwóz. Na lewo informacja zachęca do zwiedzenia płatnego przejścia wąwozu Höllental. Oba szlaki łączą się przed schroniskiem Höllentalangerhütte. Doszedłem do budki strażniczej z kasą wydającą bilety. Wstęp dla osoby dorosłej kosztuje 7 Euro. Warto i polecam. Zaraz za wejściem do wąwozu znajduje się mały budynek z wystawą traktującą o historii tego miejsca. Potem jest już tylko ciekawiej. Wszędzie skalne stromizny, woda cieknąca ze ścian, sufitów i spadająca z wysokości. Nie da się nie być mokrym. Kręte, oświetlone tunele, schody, mostki i metalowe łączniki prowadzą ciągle w górę, pod prąd ciągnącego się dołem strumyka. Największe wrażenie zrobił na mnie głaz wiszący nad wąwozem, kolosalna ilość mchu opływającego wodą i błękitno-biały kolor ciągle sączącej się bystro wody. Można się wciągnąć i zapomnieć o wszystkim. Dzięki temu rozpuścił mi się w pamięci biedny bóbr, pokiereszowany samochód i mandat. Kanion ciągnie się bardzo długo, woda płynie, czas nie ma znaczenia. Wszechogarniający szum wody wypełnia każdy skrawek ciała i uśmierza złe emocje. Wszystko tu jest doskonałe.
Höllentalsteig
Podążając w kierunku górnego wyjścia z wąwozu, w pewnym momencie, wychodzi się na szerszą przestrzeń i na kolejny odcinek szlaku, który prowadzi do Höllentallangerhutte czyli do schroniska - ostatniego przystanku przed właściwym szlakiem prowadzącym na szczyt. Było bardzo mało ludzi. Wyobrażałem sobie to miejsce jako coś na kształt naszego Morskiego Oka w sezonie. Na tablicy informacyjnej widniał napis, że dalsza trasa przez lodowiec wymaga posiadania raków.
Tutaj nastał moment decyzji - co robić dalej? Była godzina 10-ta. Strzałka wskazywała, że szczyt jest w odległości 6 godzin. Miałem duży zapas sił. Według wyliczeń byłbym na szczycie ok. godziny 16-tej. Stamtąd kolejka zabrałaby mnie do Grainau. Taki był też pierwotny plan. Wyobrażałem sobie, że najwyższy szczyt Niemiec to coś podobnego do Kasprowego Wierchu i nie sprawdziłem rozkładu jazdy kolejki, będąc przekonanym, że taka infrastruktura jak tamtejsza, będzie czynna przynajmniej do 20-tej, tym bardziej w weekend. Po posiłku postanowiłem iść dalej. Chciwość związana ze zdobyciem szczytu przysłoniła mi mniej prawdopodobne scenariusze. Zbagatelizowałem też prognozowany na godzinę 20-tą deszcz, jako dla mnie nieistotny. Był to dla mnie fakt, przed którym zdążę uciec.
Ruszyłem do przodu. Przeprawiłem się na drugą stronę kamienistej, szerokiej ławicy rzeki, przez którą prowadzi charakterystyczny, podłużny mostek. Rzeka była tylko kamienistą połacią, pod którą sączyły się wody. W oddali nęcił swoim widokiem budynek górnej stacji kolejki, wiszący nad urwiskiem. Wszystko to było jakby na wyciągnięcie ręki.
Szło się dość długo, kiedy szlak doprowadził do pierwszej via ferraty. Były to klamry ciągnące się w górę po bardzo stromej, jednolitej skale. Ubrałem uprząż i zaczepiłem się lonżą o stalową linę prowadzącą w górę. Radość wspinania wlała się w moje serce. Po pewnym czasie rozpoczął się ekscytujący boczny trawers po wystających prętach. Zabawa była przednia:) Kiedy metalowe ułatwienia się skończyły czekała mnie jeszcze kamienna rynna, w której wystraszyłem się trochę stromizny i luźnych, drobnych kamieni, niemających oparcia. Kiedy wspinaczka się skończyła, wszedłem na półkę, z której mogłem dokładniej przyjrzeć się lodowczykowi. Z daleka widziałem na lodowczyku dwie osobno wchodzące ekipy wspinaczy. Było to 3 i 4 wspinaczy. Wyglądali z daleka jak ziarenka maku lub mrówki idące szeregiem. Zastanowiło mnie, dlaczego pierwsza ekipa przystaje na lodowczyku i jakby odpoczywa. Zbliżając się i wychodząc znad stromizny, mogłem lepiej obserwować lodowiec, zauważyłem tam drugą, opisywaną grupę, która powoli przesuwała się po lodowcu. Ponownie zastanowił mnie bardzo powolny ruch tych osób, szczególnie w jednym miejscu.
Na wszelki wypadek, gdyby nie było śladów na lodowcu, starałem się zapamiętać ich trasę. Lodowiec trawersowali na lewą stronę, by w pewnym miejscu skręcić w prawo, bezpośrednio na pionową, skalną ścianę.
Powoli zbliżałem się do lodowca. Przyglądając się moim poprzednikom, zgubiłem ścieżkę. Z tego co widziałem później z góry, ciągnęła się ona po mojej prawej, blisko jednolitej ściany. Osuwające się kamyki dały mi w kość, ale wygramoliłem się na krawędz kamienistego lodowca. Krawędzią tą dotarłem do dużego kamienia, który wydawał mi się dobrym przystankiem na założenie raków, gdyż odtąd było już więcej lodu na powierzchni niż przykrywających lód kamieni. Przez całą tą trasę od schroniska nikogo nie spotkałem prócz pary turystów schodzących w przeciwnym kierunku. Miało mi to też dać do myślenia.
Höllentalferner - lodowczyk
Lodowczyk zaczynał się niewinnie. Była godzina 13-ta kiedy zacząłem trawers po lodzie. Muszę się przyznać, że nigdy nie miałem do czynienia z lodowcem. Był on piękny i straszny zarazem. Przeszedłem jako amator wiele tras zimowych, również tatrzańskich, nieczęsto używając raków w różnych temperaturach i warunkach, jednak to przerosło moje wyobrażenia. Zimowy lód jest inny od tego, jaki tu zastałem. Był to lód obmyty obficie wodą, która nadawała dodatkowej śliskości, a twarda struktura lodu nie pozwalała na stabilne wbicie raków w lód. Zdziwił mnie też brak śladów poprzedników. Wraz z rosnącym stopniem nachylenia lodowca, czułem się coraz niebezpieczniej. Wybierałem wtopione w lód kamyki, by się lepiej o nie oprzeć rakami. Kilka kroków trwało bardzo długo. Uświadomiłem sobie dlaczego ci ludzie przede mną szli tak wolno. Często też sam przystawałem. Z lodowca zauważyłem samotnego turystę, który wyłonił się po pokonaniu pierwszej via ferraty i zbliżał się do podnóża. Dodało mi to trochę animuszu i śmiałości, bo szło się coraz trudniej i zacząłem się powoli pytać sam siebie “co ja tu robię”. Świadomość, że ktoś idzie za tobą, przydaje uczucia bezpieczeństwa. Ekipa, którą obserwowałem z przodu, wspinała się już po pionowej ścianie na końcu lodowca.
Nie miałem czekana, który wydatnie pomógł by mi i dałby uczucie asekuracji. W pewnym momencie, na środku lodowczyka, stanąłem bezradnie, nie wiedząc gdzie mam iść. Żadnych śladów. Wygładzona i stroma powierzchnia lodu nie dawała oparcia. Miałem wrażenie, że gdybym się pośliznął, to zjadę na sam dół lodowca, tłukąc się po drodze o wystające kamienie. Myśl ta w obliczu tego stromego, śliskiego przeskoku, pierwszy raz tego dnia, sparaliżowała mnie. Drobnymi kroczkami zacząłem trawersować w kierunku szczeliny, a potem bardziej po kamykach niż lodzie starałem się przejść do białej, chropowatej powierzchni lodu, unikając śliskiej szarawej. Tak też powoli zbliżałem się do ściany z ferratą. Była to dla mnie droga przez mękę i wymagała szczególnej uważności. Lodowiec był popękany. Mijałem pomniejsze szczeliny. Niektóre były wypełnione wodą. Zdałem sobie sprawę jak lodowiec “żyje”, wydaje dźwięki, pęka, jęczy i szumi ciągle topniejącą i spływającą po nim wodą. Co chwilę lodowiec poruszał jakiś kamyczek, który turlał się w dół. Był on naprawdę niesamowity. Kiedy dotarłem pod ścianę postanowiłem odpocząć. Przejście lodowca zajęło mi godzinę.
Höllental Klettersteig - via ferrata
Była godzina 14-ta, kiedy odpoczywałem pod ścianą graniczącą z lodowcem. Nogi drżały - trzeba było wypocząć i uspokoić się. Wyczerpanie po przejściu lodowczyka było nadspodziewanie duże. Pomiędzy skałą a lodem znajdowała się ogromna, wytopiona szczelina, do której można było wpaść i ugrzęznąć. Zdjąłem raki.
Ściana przede mną też była imponująca. Wydawało się, że czym wyżej się wznosiła, tym bardziej odchylała się do przodu, tak że finalnie mógłbym na niej zawisnąć odrywając nogi od zabezpieczeń. Po odpoczynku i dużej ilości czekolady 80%-wej, przypiąwszy się do liny, ruszyłem pod górę. Kiedy nogi chciały mi odpaść od skały, a cały ciężar ciała spoczywał na pracy rąk, ogarnęło mnie po raz drugi w tym dniu przerażenie. Przerażenie spotęgowała myśl, że jak się nie utrzymam, to spadnę na sam dół w szczelinę lodowca. Strach opanowałem zimną kalkulacją ruchów i świadomością przypięcia na chroniącej mnie lonży. Chęć życia w takich momentach jest jednak potężna i dała mi po raz drugi w tym dniu dodatkową energię. Kiedy doczołgałem się na bulę, ponownie musiałem odpocząć. Zacząłem się rozglądać. Grupa przede mną była nadal widoczna, jednak samotny turysta za mną, zawrócił, gdyż spostrzegłem go, jak idzie w przeciwnym kierunku do pierwszej ferraty. Lodowiec wyglądał stąd pięknie i za nic nie chciałem już po nim wracać. Podstawowym celem jaki założyłem, było osiągnięcie wierzchołka i zjazd kolejką.
Nic nie pisałem jeszcze o zmianie pogody. Od pewnego czasu rosnąca chmura ponad górami gęstniała, a czym bardziej wchodziłem, tym bardziej chmura nasuwała się na wierzchołek. Wszak ok. 20-tej przewidziano opady. Zaczęła nachodzić mnie myśl; co będzie, kiedy opady zaczną się wcześniej. Przecież to są góry i może się stać wszystko. Do tej pory skała była sucha. Moje buty bardzo dobrze łapały powierzchnię, jednak podeszwy nie były już nowe, a nawet w niektórych miejscach mocno starte. Przy suchej skale był to nawet atut, jednak mokra nawierzchnia mogła zmienić wszystko.
W pewnym momencie spotkałem grupę schodzącą w dół. Jakie było moje zdumienie, kiedy usłyszałem język polski. Przywitałem się po polsku. Chłopaki bardzo miło mnie przyjęli i zapytali gdzie chcę spać w górach. Powiedziałem, że chcę zjechać. Na to oni, że na stacji już sprzątają, a spać tam nie ma gdzie, bo gonią tych, co tam chcą spędzić noc na dziko. Radzili mi odwrót. Mówię zgodnie z prawdą, że stację i szczyt widzę na wyciągnięcie ręki i nie wrócę na lodowiec, bo dał mi w kość. Policzyli, że mam w górę około 1,5 godziny wspinania. Nie ma żadnych drastycznych odcinków, ale do końca ciągnie się ferrata. Powiedzieli mi, że będę musiał szarpnąć się finansowo na nocleg u góry. Pożyczyliśmy sobie wszystkiego dobrego i ruszyliśmy w swoją stronę. Byłem ponownie przerażony. Co ja zrobię tam u góry, jak nie będę mógł zjechać? Nie chciałem im wierzyć. Nie miałem siły na powrót i przejście po pionowej skale, którą pokonałem i zejście po lodowcu. Czułem, że nie mam tak naprawdę odwrotu.
Czym bardziej piąłem się w górę, tym bardziej mgła nasuwała się na szczyt. Zaczęło mżyć. Skały stały się mokre. Stawałem się powoli mokry. Kończyła mi się woda, zaplanowana przecież tylko do szczytu. Szedłem coraz wolniej i rzadko kiedy odpinałem się od liny, bo czułem się coraz słabszy. Tak około pół godziny przed szczytem wszedłem w strefę mgły. Usiadłem pod wystającą u góry skałą, która chroniła mnie przed deszczem i po raz ostatni przed szczytem zjadłem posiłek i czekoladę 80%. Wody pozostało kilka łyków. Mżawka nie przeszkadzała, jednak zmuszała do większej ostrożności, chodząc na mokrych już i dość śliskich skałach.
Wchodząc, to przeklinałem swoją chciwość “zdobywcy”, to przeklinałem deszcz, to biednego bobra świętej pamięci. Zacząłem gadać do siebie. W mgle usłyszałem metalowy odgłos kolejki. Była blisko i działała. W pewnym momencie budowla górnej stacji kolejki wyłoniła się na chwilę z mgły. Była bardzo blisko i wyglądała nierealnie. Zaczęło być coraz zimniej. Wiatr zwiastował bliskość szczytu. Prawdziwie wyczerpany, zobaczyłem za mgłą złoty krzyż na szczycie. Radość owładnęła mną od środka. Doszedłem!
ZUGSPITZE 2962m. n.p.m.
Byłem troszeczkę mokry, ale nie przeszkadzało mi to. Czułem się szczęśliwy. Nikogo nie zastałem na szczycie. Zupełnie sam rozkoszowałem się bytnością na wierzchołku. Mgła przesuwała się nad szczytem w miarę podmuchów wiatru. Za białą zasłoną majaczył budynek górnej stacji kolejki - tam też nie było ludzi. Czułem się jak jedyny ocalony w postindustrialnej, utopijnej rzeczywistości.
Była 16.40. i trzeba było sprawdzić co się dzieje tam w środku i czy napotkani Polacy mieli rację. Pamiętałem z mapy, że jest też druga kolejka na stronę austriacką. Pełen optymizmu i radości “zdobywcy” nacieszyłem się moim samotnym szczytem i po zabezpieczeniach doszedłem do furtki oddzielającej świat górski od cywilizacji. Furtka była otwarta. Zerknąłem przez szybę do środka budynku - nikogo. W środku stały puste krzesła i stoliki restauracyjne. Może faktycznie wszyscy wyginęli, a ja zostałem sam na tym świecie, nic nie wiedząc o jakimś światowym kataklizmie. Pociągnąłem za klamkę drzwi - wszystko było zamknięte. Zacząłem walić w szybę i krzyczeć - nikt nie słyszał. Z przerażeniem zacząłem się rozglądać gdzie mógłbym się tu przyczaić, gdybym musiał spędzić tu noc. Obok szyb była drabinka z napisem “wejście dla alpinistów, podczas zamknięcia obiektu”. Drabinka prowadziła na górny taras widokowy. Przypiąłem się do rury i wspiąłem, by na końcu przeskoczyć przez barierkę na taras. Szczyt stąd wyglądał dostojnie i pięknie.
Musiało być tutaj jakieś wejście do środka, przynajmniej do hotelu o którym gadał spotkany Polak. Kolejne drzwi i znów zamknięte. JEST! Jakiś człowiek palił papierosa przed kontenerową budką, która wydawała się być stróżówką. Podszedłem z entuzjazmem i pytam się gdzie tu jest wejście. Odpowiedział nonszalancko że nie ma wejścia i wszystko tu jest pozamykane. Zapytałem; Czy zjadę stąd jakoś. Odpowiedział jakby bardziej poirytowany, że dopiero rano. Zdziwiony, zapytałem się głupio, co ja mam teraz robić? Odpowiedział już mocno poirytowany - To po co tu wszedłeś? Nagle naszła na mnie cała groza sytuacji. Sam, bez śpiwora i ciepłych ubrań na zmianę, zmęczony i mokry. Nie można wejść, nie można nic kupić. Gdybym chciał wrócić, to musiałbym schodzić minimum 8 godzin w dół i na pewno nie przez lodowczyk po ciemku. Zapytałem się, gdzie można tu coś zjeść pod dachem. Odpowiedział, że tu jest wszystko zamknięte, najbliższe schronisko 0,5h w dół (było to kłamstwo). - Tu nie wolno zostawać. - dokończył szorstko.
Byłem przerażony. Po raz trzeci w tym dniu poczułem, że doszedłem do jakiejś granicy. Liczyłem na pomoc; zostałem sam. Niestety na własne życzenie; ale myśl ta nic nie zmieniała.
Stróż schował się do swego ogrzewanego kontenera i zamknął drzwi. Obszedłem obiekt aby jakoś dostać się do środka; jednak nigdzie nie było wejścia. W środku też nikogo nie widziałem. Pomyślałem, że znajdę sobie jakąś jaskinię lub betonową jamę na przeczekanie nocy. Zachód słońca miał być dopiero koło 19-20-tej. Mżawka to nasilała się, to zanikała. Zacząłem penetrować okolice. Znalazłem dwie jamy, w których na biedę można było przeczekać noc.
Nie przygotowywałem się na taki rozwój wypadków. Nie miałem dobrego połączenia z siecią, by sprawdzić gdzie iść i jak wygląda zejście. Kiedy znalazłem kierunkowskaz w dół do schroniska, zauważyłem, że nieco niżej jest ruina budynku. Doszedłem tam. Jednak wszystkie otwory wejściowe do niego były dobrze zabezpieczone przed takimi jak ja.
Trzeba było się ogarnąć. Usiadłem i zacząłem myśleć. Trzeba było też naładować komórkę z powerbanku. Przekąsiłem coś i wypiłem ostatni haust wody, o deficycie której zupełnie zapomniałem. Czym dłużej siedziałem, tym większa złość wzbierała we mnie. Złość na siebie samego, na Niemców i na całą tą sytuację. Postanowiłem, że podejmę się zejścia do schroniska i tam może spędzę noc. Była to jedyna racjonalna decyzja. Złapałem sieć i zadzwoniłem do domu, aby opowiedzieć żonie w którym miejscu jestem; w moim osobistym domyśle którego nie wyraziłem słowami - gdyby należało mnie szukać nad ranem. W opowieści trywializowałem sytuację, by się przynajmniej żona nie przejmowała. Wspomniałem, że dam znać jak będę na dole. Rozmowa z żoną, która była na “tamtym” świecie, dała mi jakąś świeżą energię i zmobilizowała. Z nową porcją energii, która wyłoniła się niespodziewanie z rozpaczy i braku perspektyw, ruszyłem w dół.
Wiener Neustadte Hutte
Nabrałem jakiejś wewnętrznej dzikości. Wyruszyłem spod szczytu o 17.25. Schodzenie jest moją mocną stroną. Potrafię dobrze zbalansować ciało, którego właściwe ułożenie pomaga uzyskać przyspieszenie lub odpowiednie odbicie rękami od skały lub hamowanie. Nie wiem skąd wygrzebałem tyle sił. Ruszyłem w dół z impetem, a krok za krokiem coraz bardziej byłem zły na ludzi z górnej stacji. W dół ciągnęła się ferrata, jednak nie była ona tak trudna jak ta wejściowa.
Szukałem jakiegoś cieku wodnego, by napełnić pojemnik z wodą; nigdzie jednak takowego nie było.
Chmury lekko się przecierały. Tak pięknych gór nie widziałem dawno. Mgła odsłaniała skały w różnych miejscach. Raz widziałem przepaście przede mną, raz strome giganty nade mną. Byłem jak w nierzeczywistym świecie, o którym tak naprawdę nikt nie wie, bo wszyscy pochowali się w schroniskach.
Goniąc się z zachodem słońca, tylko dwa razy, dosłownie na chwilę odpoczywałem, i to dopiero wtedy, kiedy poczułem wyraźne drżenie nóg ze zmęczenia. Woda w postaci lekkiej mżawki leciała z nieba. Woda owa jednak nie zaspokoiła mojego pragnienia, strumyka nigdzie nie było. Wszędzie wokół rozprzestrzeniało się skalne piękno. W pewnym momencie mgła otwarła mi widok w dolinę i zobaczyłem malutki dach schroniska, mieszczący się za kamienną ławicą w dole. Po lewej bielał kolejny piękny lodowczyk. Niekiedy odsłaniał mi się horyzont ze spiczastymi wierzchołkami w dali, a niekiedy widziałem nade mną, jakąś nierealną w tych okolicznościach linę kolejki.
Było cicho, pięknie i poza czasem. Świat nic nie znaczył wobec tych przestrzeni.
Nieco po 19tej byłem przed schroniskiem. Dotarłbym szybciej, gdybym nie zboczył na obszernej kamiennej ławicy, którą wszyscy widocznie przechodzili bezładnie widząc cel po drugiej stronie. Mi mgła przeszkodziła w wyznaczeniu właściwego kierunku, a wpatrując się w ślady na kamieniach zboczyłem za bardzo na lewo, robiąc finalnie łuk.
Wszedłem dziarsko do schroniska. Byłem pełen jakiejś nadnaturalnej energii. Sala wypełniona była ludźmi. Rozmawiali wesoło między sobą i spożywali kolację serwowaną przez gospodarzy. Gęsto było od gwaru i zapachów. Usiadłem z boku, w kącie, na jedynym wolnym krześle pod ścianą. Domyśliłem się czemu było wolne - trzeba było się zaprzeć nogą, by nie upaść z powodu zepsutej, luźnej podpory krzesła. Byłem jakiś nieobecny i dziki. Patrzyłem na nich jak na obcą cywilizację. Jeden z gospodarzy podszedł do mnie i zapytał czego chcę. Poprosiłem o wodę do mojej butelki. Powiedział, że litr kosztuje kilka euro. W tym momencie jakaś wściekłość i dzikość wezbrała we mnie. Rozwścieczyła mnie myśl, że zwykła woda w ogóle coś kosztuje. Powiedziałem, że nie chcę i napiję się ze strumyka po drodze. Ci wszyscy ludzie w środku, w momencie, stali mi się jeszcze bardziej obcy. Postanowiłem stąd jak najszybciej odejść. Przemożna wewnętrzna siła kazała mi iść dalej w gęstniejącą powoli szarówkę. Nie kontrolowałem tego co robię. Zapytałem się jeszcze na odchodnym, czy na drodze w dół są jakieś ferraty. Odparli, że najgorsze już za mną.
Próbowałem się zlokalizować na mapie w komórce, lecz albo nie było zasięgu, albo niebieska kropka z moją lokalizacją latała w różne miejsca. Nie chciałem marnować czasu na drobnostki. Znów błędnie oceniłem, co mogło mnie czekać. Odprowadzany dziwnym wzrokiem gospodarza, wyszedłem na coraz bardziej ciemniejący już szlak. Idąc w dół poczułem ulgę, że nie muszę z nimi tam być. Czułem się jak dziki zwierz.
Zejście - EIBSEE
Nadal byłem spragniony i był to podstawowy mój problem. Pytałem się sam siebie, czemu nie kupiłem wody? Czemu stamtąd wyszedłem? Do dziś sądzę, że był to jakiś dziki wewnętrzny, nieracjonalnie atawistyczny odruch każący mi opuścić tych ludzi i to miejsce. Jakiś rodzaj opętania.
Droga była już inna. Chodnik bardziej wyrazisty i wydeptany przez większą ilość ludzi tu przychodzących.
Chciałem pokonać jak największy odcinek szlaku, nim będę musiał użyć czołówki. Mijałem wysokie skały prawym trawersem. Wiedziałem, że w pewnym momencie musiałbym odbić w prawo na jakimś rozgałęzieniu. Śpieszyłem się. Słońce już zaszło, jednak resztki światła rozpościerały się jeszcze na horyzoncie. Widoczność jednak z minuty na minutę była gorsza. Najgorszą jednak rzeczą był deszcz. Wpierw falami powracała mżawka, jednak szybko zaczęła się przeistaczać w regularny deszcz; po prostu wypełniła się prognoza, o której dobrze wiedziałem.
Moim celem było dojście do jakiejś szerszej drogi, ciągnącej się niżej, u podnóża skał. Chciałem jak najszybciej pokonać stromą deniwelację terenu. Na dole mogłem już spokojnie moknąć, idąc w kierunku samochodu.
Pragnienie, ciemność i coraz bardziej przemoczone ubrania - te trzy rzeczy determinowały moją szybkość. Byłem nadal jak w amoku.
Ścieżka w pewnym momencie skręciła w prawo, choć w pierwszym momencie przeszedłem ją i wlazłem na punkt widokowy, gdzie przestraszyłem kozice górskie. Kozice widząc, że nie mam złych zamiarów, powróciły na łączkę łypiąc na mnie uważnym wzrokiem. Właściwie był to ostatni moment, kiedy jeszcze coś zobaczyłem na widnokręgu. Byłem jeszcze wysoko. Należało wykorzystać już naprawdę ostatnią widoczność na zejście jak najniżej. Tak też zrobiłem. Deszcz zaczął być dokuczliwy. Pragnienie męczyło intensywnie - nadal nie spotkałem żadnego sączącego się strumyka. Kiedy uświadomiłem sobie, że mam problem z widocznością, usiadłem i z mokrego plecaka wyciągnąłem czołówkę, którą zawsze noszę. Wymacałem w ciemności włącznik i tu problem; czołówka ledwo się tliła. Dobrze, że noszę na wszelki wypadek zapasowe baterie. Pochylając się nad urządzeniem, by nie nalało się do środka, wymieniłem baterie. W plecaku miałem wszystko zapakowane w nieprzemakalnych workach. Wyciągnąłem dwa dodatkowe worki, aby bezpiecznie spakować też rzeczy które miałem w kieszeniach, łącznie z komórką. Kiedy już wszystko działało, zacząłem wypatrywać wydeptanej ścieżki. Niestety, na kamienistych powierzchniach ścieżka często się gubiła. Musiałem przystawać i rozglądać się za śladami szlaku. Stromizna zejścia nie kończyła się, a wręcz przeciwnie; schodziłem jakimś krętym żlebem. Szlak to przecinał żleb, to powracał i ciągnął się wzdłuż kamieni w dół.
W pewnym momencie ścieżka stała się nikła i po chwili schodzenia zanikła zupełnie. Stanąłem i próbowałem na stromiźnie odnaleźć jakieś ślady. Wszechogarniająca specyficzna cisza i szum deszczu, połączony z moim światłem opierającym się na jakiejś sąsiadującej kamiennej, pionowej ścianie, przeplatanym sutymi kroplami deszczu, nie trącała optymizmem. Zszedłem jeszcze trochę w dół. Niżej była już tylko coraz mocniejsza pochyłość. Wystraszyłem się nie na żarty. Trzeba się cofnąć - tylko jak zidentyfikować dokładnie kierunek, z którego wyszedłem? Na ziemi żadnych śladów… Przeraziłem się poważnie po raz czwarty w tym dniu. Miałem dość. Gadałem to do siebie, to w mrok. Nie należało jednak robić żadnych gwałtownych ruchów. Komórka z lokalizacją nadal wariowała; niebieska kropa przeskakiwała z miejsca na miejsce. Kamieniste zbocze ciągnęło się gdzieś w dół. Nie wiedziałem czy tam jest mój szlak, albo czy też przepaść. Postanowiłem poruszać się na lewo na tej samej wysokości co byłem. Jeśli zszedłem z szlaku, to właśnie tam powinien on być. Kiedy dotarłem do kosówki, zauważyłem pode mną uskok. W dole była ścieżka - wydobyłem z siebie jakąś wesołą nutę. To był mój szlak - jeszcze tylko ustalenie w którą stronę powinienem iść; wybrałem zejście w dół; choć nie było to w tej sytuacji do końca pewne. Szlaku nie odstępowałem już na krok; kiedy stawał się niewidoczny, wolałem się zatrzymać, niż potem wracać na ścieżkę. Po chwili kosówkę zastępowały już inne drzewa. Ocierałem ręką o igły, albo o liście, by zebrać jak najwięcej wody i zlizać ją z ręki. Gdzieś z boku usłyszałem szum strumyka, jednak nie zdecydowałem się zboczyć za tym dźwiękiem. Deszcz lał już na dobre. Jakby wtedy pojawił się przede mną zaczarowany dzin i spełniłby mi dwa życzenia, chciałbym wody do picia i dach nad głową. Człowiekowi naprawdę niewiele potrzeba.
Nadal działałem jak w amoku. Wreszcie teren stosunkowo się wypłaszczył. Od pewnego czasu ścieżka ciągnęła się pomiędzy drzewami. Kosówka znikła już na dobre. Czułem się jak w zaczarowanym lesie.
Przypomniałem sobie, że tu też istnieją niedźwiedzie. By nie zaskoczyć któregoś w ogłuszającym szumie kropel, zacząłem śpiewać randomowe piosenki. Nie wychodziło mi to jednak dobrze z suchymi ustami.
Przyspieszyłem. Biegłem wyraźną już ścieżką jak dziki zwierz i tak się czułem. Po pewnym czasie doszedłem do rozwidlenia - Kierunkowskaz na Eibsee wskazywał 1,5h. Eibsee to rozległe jezioro a jednocześnie nazwa miejscowości. Wiedziałem, że drogowskaz może wskazywać na jedno lub drugie. Lokalizator w komórce wariował. Nie wiedziałem do końca gdzie jestem. Określiłem przypuszczalne moje miejsce i ruszyłem, kierując się w prawo i w dół; to były jedyne determinanty kierunku. Kiedy doszedłem do kolejnego rozwidlenia - Eibsee na kierunkowskazie było w odległości 3 godzin. Potwierdziło to moje przypuszczenia, że informują mnie raz o odległości do jeziora, a raz do miasta. Nadal ogarniała mnie szumiąca deszczem czerń. Było to piękne i straszne zarazem. Przy kolejnym kierunkowskazie wybrałem zejście w dół, bo oba kierunki wskazywały Eibsee, ale z różnymi czasami. Tym bardziej że ta kamienna, wybrana przeze mnie droga, była już wyjeżdżona przez jakieś dwuśladowe pojazdy. Wtedy zobaczyłem TO - najpiękniejszą rzecz jaką można sobie było tam wyobrazić - wydrążone w pniu drewniane koryto pełne wody z rureczką z której sączyła się do niej bieżąca woda. Dorwałem się do niego jak zwierzę. Klęcząc, piłem samymi ustami. Byłem szczęśliwy. Ożłopałem się wody za całą wędrówkę. Było to ekstatyczne. Zabrawszy napełnioną butelkę, z melodią na ustach, ruszyłem dalej. Dawno nie byłem tak dziko szczęśliwy.
Zszedłszy niżej, dotarłem do przecinającej moją drogę lichej i wąskiej asfaltówki. Jeszcze bardziej napełniło mnie to radością. Wybrałem prawy jej kierunek. Czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka. Po pewnym czasie intensywnego marszu natknąłem się na zadaszony drewniany schron- czy też przystanek. Bezmiernie szczęśliwy rozgościłem się tam, ładując w spokoju komórkę, ogarniając ciuchy i dojadając resztę zapasów. Napisałem też do domu, że wszystko w porządku, jestem już pod Monachium i wszystko jest OK - takie niewinne kłamstwa.
To był ostatni akt emocjonalnej bomby tego dnia. W dalszej drodze najpierw zobaczyłem wysoko światła słupa podtrzymującego kolejkę linową z Zugspitze. Przeszedłem pod nią. Potem zobaczyłem po lewej światła zabudowań znad jeziora. Były jeszcze bardzo nisko, co uświadomiło mi, ile jeszcze trzeba iść. Siły czerpałem z jakiejś dzikiej, nadprzyrodzonej rezerwy ukrytej głęboko we mnie. Było to samo w sobie niesamowite. Kiedy dotarłem do miejscowości Eibsee wrócił mi lokalizacyjny internet. Przy dolnej stacji kolejki wszedłem na główną drogę w kierunku Grainau. Z uśmiechem i wewnętrzną szczęśliwością pozdrawiałem kilku napotkanych ludzi na tamtejszym rozległym parkingu. Czekało mnie jeszcze 1,5 godziny marszu do parkingu. Mokry ale szczęśliwy doszedłem do samochodu. Było pół godziny po północy. Wszystko mnie bolało. Przebrawszy się w suche odzienie z auta, ruszyłem w kierunku miejsca zamieszkania pod Monachium. Byłem tam pomiędzy 3 i 4 w nocy. Cały następny dzień dochodziłem do siebie psychicznie i fizycznie.
Kilka słów o SURVIVINGU
Nie jestem iron-manem. 2.600 przewyższenia i 26 km trasy może na kimś nie robić wrażenia. Dla mnie było to dużo. Zetknięcie z - nie boję się tego określenia - z widmem śmierci jest niczym kubeł zimnej wody przyjemnie głaszczący wewnętrzne przestrzenie duszy. Kilkakrotnie doświadczyłem owego dnia oblania takim kubłem śmiertelnie zimnej wody. Ta podskórna dzikość i ekstremalna energia wykrzesana właściwie z niczego, fascynuje i pomimo wszystkich logicznych kontekstów, każe patrzeć mi na całą tą historię z admiracją i podziwem. Ekstremalizacja poczucia zmysłów którą sobie wtedy zafundowałem była jak narkotyk; myślę o tym z subtelną przyjemnością. Każdy zmysł został tu odżywiony. Możecie mnie krytykować za lekkomyślność, brak ostrożności lub cokolwiek tam wymyślicie zgodnego z logiką, czemu nie przeczę, jednak to, co przeżyłem jest jakby ekstatycznym, wręcz religijnym poczuciem ABSOLUTU, które to uczucie dominuje nad wszystkim. BYŁO WARTO. Dla takich uniesień się żyje. Czyż nie dla różnego rodzaju doznań robimy wiele rzeczy? Czyż nie dla kontrolowanych doznań płacimy za atrakcje w wesołych miasteczkach i rollercoasterach? Jak absurdalną z logicznego punktu widzenia jest przyjemność strachu podczas oglądania horroru? Czyż nie podziwiamy Magellana, który ginie w trakcie swej ekstremalnej podróży dookoła świata? Czyż nie dla takich uczuć żyjemy? Żyjemy nie dla czystej logiki - żyjemy dla uczuć, doznań, emocji, marzeń… małych, dużych, złych, dobrych, różnorakich... One stanowią treść naszego człowieczeństwa, one nas pchają do przodu i żadne AI tego nie zrozumie, tak jak my, ludzie o tym myślimy.
Ten dzień był dla mnie jak czysty, nieoszlifowany, naturalny diament w historii moich wędrówek. Wzmaganie się z sobą samym, konfrontowanie się z bądz co bądz nie do końca przyjazną rzeczywistością dała mi wiele satysfakcji i podłoża do myślenia nad swoją i ogólnie ludzką egzystencją. Wejście za kurtynę nieuświadamianych sobie możliwości i wygrzebanie stamtąd głęboko drzemiących sił witalnych daje do myślenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz