poniedziałek, 29 kwietnia 2019

HISZPANIA - MULHACEN - szczyt z KORONY EUROPY

MALAGA, GRENADA, SEWILLA, GIBRALTAR, KORDOBA, RONDA, COSTA DEL SOL i COSTA TROPICAL - to miejsca, które warto zobaczyć będąc w hiszpańskiej Andaluzji. Mało kto wie, że w tym rejonie znajduje się najwyższy szczyt kontynentalnej Hiszpanii - MULHACEN. Stanowi on najwyższe wzniesienie gór SIERRA NEVADA, czyli Gór Śnieżnych. Mulhacen jest najwyższym szczytem europejskiej części Hiszpanii i dzięki temu wchodzi do korony gór Europy.

Data - 16.04.2019
Dystans – około 30,7 km
Przewyższenia – 2,10 km.
Najwyższy punkt – Mulhacen 3.479 m. n.p.m.
Wyjście: godzina 8.45 – powrót: 17.40
TRASA /PLANETA GÓR/; 
https://www.planetagor.pl/places/application/TrialPage.php?ID=26183

Trevelez – Acequia Alta – Barranco del Jabali – droga z Mirador Puerta Molina – Alto Del Chorrillo – Refugio Vivac de la Caldera – Vasar Del Mulhacen – Mulhacen – Alto Del Chorrillo – Mirador de Trevelez - Trevelez.

GRENADA
Kilka dni wcześniej, jadąc autobusem linii ALSA z Kordoby do Grenady szukałem wzrokiem, kiedy pierwszy raz zobaczę ośnieżone Sierra Nevada. Kiedy góry nagle wyłoniły się zza jednego z zakrętów, przeraziły mnie swą potęgą. Jako amator chodzenia po górach wystraszyła mnie nie tylko wysokość tych gór, ale wydawałoby się niedostępność swoich śnieżnych czap. Przez cały pobyt w Grenadzie towarzyszyły nam widoki na te majestatyczne i piękne góry. Najpiękniej prezentowały się one z Alhambry dając kontrast ciepłej i żywotnej przyrody, z dominującymi tu, owocującymi i jednocześnie kwitnącymi drzewkami pomarańcz; versus zimne, zaśnieżone, niedostępne góry z charakterystycznym Pico del Veleta na pierwszym planie.

Na zdjęciu przybliżony zoomem widok na góry z najwyższej wieży Alkazaby w kompleksie Alhambry w Granadzie. Na pierwszym planie Pico del Veleta z charakterystycznym zadziorem. Na jego „lewym ramieniu” widać wystający z tyłu wierzchołek – to Mulhacen – cel mojej wyprawy.

TREVELEZ - FURTKI I PSY
Wczesnym rankiem, przed wschodem słońca, zostawiwszy rodzinę w malowniczym nadmorskim Almunecar, pojechałem w kierunku Trevelez – miasteczka wciśniętego w dolinę górską. Trevelez na mapie widnieje jako najbliższy punkt do mojego celu. Nawiasem mówiąc, przyznam się, że nie do końca się przygotowałem – dwa internetowe wydruki map A4 i wydruk z cotygodniowych informacji pogodowych z schroniska Poqueira. Miasteczko leży na wysokości około 1500 do 1600 m. n.p.m.; dlatego już sama droga samochodem obfitowała w malownicze wjazdy i pięła się krętymi serpentynami po zboczu górskim. Na drodze często leżały oberwane z skarp kamyki, które musiały spaść nocą, a służby jeszcze ich nie sprzątnęły. Wąska droga, częste zakręty zmuszające do jazdy na drugim biegu, spowodowały, że przyjechałem do Trevelez z 15 minutowym opóźnieniem w stosunku do prognozy nawigacji samochodowej. Cóż – brak doświadczenia w takich warunkach… Droga sama w sobie była niezwykle malownicza, jednak nigdzie nie przystawałem, bo śpieszyłem się by rozpocząć już wędrówkę.

Oznakowania w Trevelez.

Pierwotna marszruta zagrodzona licznymi furtkami.

Początkowo planowałem iść zielonym szlakiem bezpośrednio na Mirador de Trevelez, jednak w górnych częściach miasteczka obiłem się o zagrodzone furty, za którymi było widać dalszy szlak, ale wejścia tam strzegł pies, swobodnie biegający po zagrodzonym terytorium. Tak też nie mając możliwości przejścia przez czyjeś podwórko, po „legalnie” biegnącym szlaku, skręciłem wzdłuż płotu na lewo.

Konie się dziwią:)

Nie mogąc sforsować płotów, doszedłem do szerokiej drogi szlaku czerwonego, który według drogowskazu też kierował na Alto Del Chorrillo.

Dwie godziny zmieniło się nagle w prawie cztery.

TRZY ZWĄTPIENIA
Próbowałem dwa razy powrócić na szlak zielony schodząc z drogi na prawo. Za każdym razem napotykałem zagrodzone tereny rolnicze, za którymi biegały psy. Rolnicy widać nie lubią tu turystów. Ostatni skręt na prawo skończył się powrotem do oznakowanej na czerwono drogi poprzez strome skarpy z skąpymi pastwiskami. Znalazłem tam nawet szkielet z białawych kości jakiegoś bawołu. Widząc to postanowiłem trzymać się szlaku. Tak też zdenerwowany nagłą zmianą planów, po raz pierwszy opadłem z sił, bardziej w kontekście psychicznym, niż fizycznym. Wytłumaczyłem sobie, że nie muszę wejść przecież na sam szczyt, jednak pójdę w jego kierunku do godziny 14-tej i o tej godzinie zawrócę. Gdzie dojdę - zobaczę. Uspokojony tą myślą obserwowałem jak oddala się za mną Trevelez i podążałem drogą, która wydawałoby się szerokim, bezpiecznym łukiem okrążała całe wzniesienie, kierując się do doliny gdzie płynęła rzeka Mulhacen i gdzie biegnie główna droga do schroniska Refugio de Poqueira pod Mulhacenem.

Malownicza wioska Trevelez.

W pewnym momencie kierunkowskaz na szerokiej drodze na szlaku czerwonym, wskazał na ostry skręt w prawo. Odtąd szlak wił się wąską ścieżką pod górę. Z radością przyjąłem ten zwrot akcji, bo obawiałem się nadmiernego odejścia od pierwotnego celu. Zacząłem się wspinać. Wiedziałem, że mam przetrawersować wzgórze i dojść do widocznej na nawigacji Googla drogi na Alto Del Chorrillo.

Biało-czerwony - oznaczenia szlaków w Hiszpanii

Coraz wyżej i coraz więcej widoków.

Po napotkaniu pierwszych śniegów zauważyłem, że szlak dochodzi do grzbietu wzniesienia, na którym widnieje równa ściana lasu. I tu kolejna niespodzianka – Furtka i płot!!!

Rolnicy nie lubią chyba turystów - pasterska furtka na wysokości 2.200 m. n.p.m.

Z prawej strony na ziemi leżały ścinki sznurka – czyli ktoś sobie już ją otwierał przecinając więzy i ktoś znów wiązał?!? Za furtką widziałem palik z czerwonym oznakowaniem. Postanowiłem jakoś przeforsować przeszkodę, tym bardziej że za furtą nie było psa. Po rozwiązaniu wszystkich supełków otwarłem ją i zawiązałem na nowo. Szedłem dalej dość szeroką drogą wzdłuż grzbietu górskiego mając przed sobą prawdopodobnie wzniesienie Alto Del Chorrillo.

Droga wiodła dalej ale szlak gdzieś zniknął.

Z góry zobaczyłem swoją trasę - gdzieś w centralnej części zdjęcia było miejsce, gdzie znalazłem białe kości wołu, próbując znaleźć jakiś skrót. 

CZEMU NAGLE ZNIKA DROGA?
Najpierw „zanikł” szlak. Szukałem oznakowania, ale nigdzie go nie było. Nawigacja wskazywała, że przybliżam się do drogi na Alto; więc podążałem dalej. Gdy skończył się las; skończyła się też droga (???). Postanowiłem przetrawersować zbocze, wymijając płaty śnieżne i zapadliny i kierować się na drogę, która na nawigacji widniała nawet całkiem blisko.

Widok na Morze Śródziemne (z prawej nad wzniesieniem).

Drugi raz opadłem z sił, tym razem fizycznych i psychicznych. Zupełny brak ludzi i coraz mocniej przygrzewające słońce spotęgowało frustrację i zmęczenie. Z dołu wydawało mi się że widzę nazbyt równą krawędź, która raczej nie była wytworem przyrody, jednakże myśl ta była mało oczywista. Tam gdzie chciałem iść pojawiły się kozice, które baz strachu obserwowały, jak pnę się niezdarnie pod górę. Do spekulacji myślowych dołączyło pytanie, jak się one zachowają, kiedy się zbliżę. Ponadto miałem świadomość, że jestem w parku narodowym poza szlakiem. Czy narażałem się na jakąś karę? Nie wiem. Moim skąpym hiszpańskim układałem sobie w głowie zdania że zgubiłem szlak….
Pnąc się pod górę, w pewnym momencie, uświadomiłem sobie, że krawędź do której zmierzam faktycznie jest wytworem ludzkim. Dało mi to siłę do podejścia. U celu skonstatowałem, że jest to szeroka droga, do której chciałem dojść:)

POTĘGA CUKRU Z COCA-COLI
Miałem z sobą 2 litry Coli i litr wody, które piłem nazamiennie. Poczęstowałem się sporą dawką Coli, siedząc przy drodze, jako nagrodą za sprostanie wezwaniom. Człowiek wyjątkowo pamięta nieliczne chwile szczęścia. Niestety są to tylko momenty. Takiego uczucia doznałem wędrując dalej szeroką, kamienistą drogą, moderowany poniekąd potężną dawką cukru… Spotkałem nawet trzech brodatych turystów – pierwszych w tym dniu, i ich widok autentycznie mnie uszczęśliwił. Powitałem ich wesołym – Hola!!! Jak miło widzieć ludzi:) Odpowiedzieli mi równie wesoło:)
Alto Del Chorrillo to szczyt wyższy niż nasze polskie Rysy (2.721 m. n.p.m.). Przyjąłem ta myśl z kolejnym zadowoleniem. Otwarła się przede mną szeroka perspektywa na najwyższe, ośnieżone góry. Wyłowiłem zaraz Veletę z charakterystycznym zadziorem. A przede mną Mulhacen – niestety tzw. „Fałszywy” zakrywający tego właściwego.

Widok na tzw fałszywy Mulhacen zakrywający właściwy szczyt.

Z lewej masyw Pico del Veleta z charakterystycznym zadziorem.

Droga do schroniska - 200 metrów niżej.

Czasu było coraz mniej. Przełożyłem powrót na godzinę 15-tą postanawiając dojść do Refugio Vivac de la Caldera - biwak pod szczytem. Minąłem zejście do schroniska Refugio de Poqueira, które leżało 200 metrów poniżej mojej pozycji (ok. 2.500 n.p.m.) – nie chciało mi się jednak wchodzić potem z powrotem do góry, a raki i czekan, które można tam wypożyczyć, wydawały mi się zbędne. Na odcinku przed rozwidleniem szlaku do schroniska, minąłem też skręt w prawo na szlak zielony do Trevelez – niby 3 godziny zejścia (szlak którym pierwotnie chciałem wejść).

Niby 3 godziny w dół. Na dole była informacja, że wejście to 2 godziny. Coś tu nie pasowało.

TRASA Z WIDOKAMI - AFRYKA W TLE
Na dalszym szlaku, pomimo że była to nadal szeroka kamienista droga, zalegało coraz więcej śniegu, który trzeba było przejść. Podążałem wydeptanymi w śniegu śladami. Śnieg miał konsystencję mokrej papki, co było dobrym znakiem, bo bałem się lodowych płaszczyzn, na których nie mając zalecanych tam raków i czekana, można było się ześliznąć. Przy tej konsystencji śniegu nie było możliwe poślizgnięcie się, a używanie raków byłoby uciążliwe. Droga wiła się po zboczu Mulhacena wznosząc się sukcesywnie. Widoki były imponujące. Za Morzem Śródziemnym majaczył ledwo widoczny górzysty brzeg; jak potem to skonstatowałem z mapami był to Jbel Mousa w Maroku. Po prawej tej skały już wyraźniej rysowały się skały Gibraltaru.

Panorama ośnieżonych najwyższych szczytów Sierra Nevada

Pico del Veleta z charakterystycznym zadziorem.

Chmury znad Morza Śródziemnego rozbijały się o wysokie góry nieopodal.

Po prawej trawers po zboczu. Coraz więcej śniegu.

Dolina rzeki Mulhacen. Poniżej było schronisko. Dobra widoczność tego dnia pozwalała mi zobaczyć skały Gibraltaru i zarysy szczytów po afrykańskiej stronie.

REFUGIO VIVAC - 400 METRÓW POD SZCZYTEM
Drogą tą można by było wjechać na rowerze, gdyby nie zalegające zaspy śnieżne, które raz za razem trzeba było przecinać. Ponadto wydawało mi się, że coraz szybciej się męczę. Prawdopodobnie był to wynik mniejszej ilości tlenu, albo sama myśl o tym zjawisku. Ostrożnościowo wolałem robić częstsze postoje kontrolując zmęczenie i oddech. Nie jestem przecież zawodowcem.
Około 15-tej dotarłem szczęśliwy, ale potwornie zmęczony do Refugio Vivac.

Panorama z Refugio Vivac

Kamienny schron.

Szczyt Mulhacena na wyciągnięcie ręki.

15-ta - w moim postanowieniu była godziną graniczną na powrót. Zmęczenie skłoniło mnie do postanowienia powrotu, bez atakowania szczytu, który był o 400 metrów wyżej. Widziałem go stąd jak na dłoni.

Punkt w którym zdecydowałem się na wejście. Wątła ścieżka wydeptana w kierunku szczytu.

Zmęczenie było jednak potworne. Wypiłem cały zapas Coca Coli i zacząłem robić zdjęcia, kręcąc się wokół baraku. Zaspokoiłem też ciekawość odnośnie tego, jak wyglądało wnętrze schroniska. Wewnątrz w tyle znajdują się tam piętrowe łóżka, zaś z przodu stół na przygotowywanie posiłków. Przed schroniskiem siedziało trzech Hiszpanów, a jeden krzątał się w środku.

POTĘGA CUKRU PO RAZ DRUGI
Bliskość ludzi, którzy właściwie nawet nie chcieli ze mną gadać, nastawiło mnie pozytywnie. Zaczęła też działać kolejna dawka Coli. Cukier szybko zmienił mi nastrój. Słońce stało się piękne, góra kusząco bliska i trochę niższa….
Zabrałem się do powrotu. Jednak na ścieżce, z której odchodził ślad jakiegoś turysty ciągnącego na Mulhacen, przystanąłem. Wyciągnąłem mapę i zobaczyłem jak szczyt jest blisko w stosunku do trasy już przebytej… Postanowiłem jednak wejść… (i tu dziękuję producentom czarnego napoju, bez spożycia którego prawdopodobnie bym nie zdobył szczytu). Nawiasem mówiąc myśl o tym jak przemożny wpływ mają na nas produkty, które spożywamy, jest bardzo inspirująca.
Początkowo cukier z coli dawał mi siłę. Jednak mniej więcej w połowie drogi zacząłem słabnąć. Odcinki pomiędzy odpoczynkami robiłem coraz krótsze, aż usiadłem na dłuższy czas. Biedronka też wchodziła…

Biedronka w "kraterze" odcisku buta.

Góra wydawała się wygrywać ze mną. Poważnie zacząłem myśleć o powrocie.

Z prawej można było wypatrzeć zabudowania Grenady. Z lewej masyw Pico del Veleta

Pomyślałem też, że Hiszpanie z dołu pewnie na mnie patrzą. Dodało mi to trochę „narodowego” animuszu. Polak nie może się cofnąć!!! Szedłem dalej robiąc coraz częstsze postoje. Płaty śniegu przeplatały się z płatami kamieni. W górnej części zidentyfikowałem ścieżkę ciągnącą się zygzakiem w górę po kamiennej powierzchni. Miejscami, na wyeksponowanych na słońce przestrzeniach, nie było śniegu. Przystawałem raz po raz, patrząc tęsknie w kierunku morza, gdzie wiedziałem że czekają moi bliscy. Bardzo chciałem w tym momencie do nich wrócić. Szczerze miałem dość. Nienawidziłem tej góry.

SZCZYT I FRANCUZ
Kiedy skrajnie wykończony i wyzuty z sił zobaczyłem, że podejście się kończy i wchodzę na szeroki płat śniegu, z którego mogę zobaczyć, co jest po drugiej stronie zbocza, rozpacz zmieniła się w radość. Ponadto zobaczyłem całkiem blisko postać, jak się potem okazało Francuza. Człowiek ten dochodził do szczytu.

Szczyt

Szczyt. Nigdy nie byłem tak wysoko. Ogarnęło mnie czyste i dogłębne uczucie szczęścia. Widok na każdą ze stron był imponujący. Mieszanką hiszpańskiego, francuskiego i angielskiego porozumiałem się z Francuzem. Język nie był zresztą tu najważniejszy. Zrobił mi moim aparatem pamiątkowe foto i oddalił się. Na szczycie baraszkowały dwa wróble.

Kapliczka na szczycie.

Jest tam brzydki betonowy cokół i kapliczka chyba bez figurki, bo środek był zawalony śniegiem, a nie miałem wewnętrznego imperatywu sprawdzenia tego. Trochę poniżej było coś na kształt ruin i widoki na każdą stronę...

Panorama z szczytu.

ZJAZD W MOKRYM ŚNIEGU
Była godzina 16-ta. Komórka wyczerpana na równi ze mną (15%) :):):) Nie łapała żadnej sieci. Rodzinie nie mogłem dać znaku, że wrócę później. Każda próba wysłania czegokolwiek kończyła się odmową z powodu braku dostępu do sieci. Nie było innej możliwości jak szybko schodzić. Zabrałem się do zejścia. Śnieg mi w tym pomógł; był mięciutki i mokry, dzięki czemu nie schodziło się a raczej spływało.

Widok spod kamiennego cokołu na szczycie.

Po śniegu zbiegałem w dół aż miło. Wyznaczyłem trawers na skróty do drogi na Refugio Vivac, w ten sposób go omijając. W dole minąłem też kolejnych dwóch turystów pnących się po śniegu na szczyt. Kiedy dotarłem do drogi, którą wcześniej tu podążałem, postanowiłem poruszać się jak najszybciej potrafię. W marszrucie ciągnącej się nieprzerwanie w dół, zjadłem całą tabliczkę czekolady i dopiłem resztkę wody. Dało mi to ponownie siłę na zejście.
Przy skręcie z drogi na szlak zielony do Trevelez minąłem ostatnich w tym dniu spotkanych turystów. W sumie bezpośrednio spotkałem 12 osób, a spostrzegłem z oddali chyba 8 postaci.

Trevelez z góry.

Mirador de Trevelez z widokiem na miasto sprawiało wrażenie, że jest ono prawie pionowo w dół, i gdyby rzuciło się weń kamień, to doleciałby tam bez problemu. Wydawało się, że kamień więcej miałby do przemierzenia w dół, niż do przodu.

Kozice górskie patrzyły się nieufnie na intruza.

Człowiek dla kozic to ciekawe zjawisko

ZEJŚCIE DO TREVELEZ - CYWILIZACJA.
Stada tutejszych kozic. Z braku ludzi przemawiałem do nich. Ani się mnie przesadnie nie obawiały, ani nic nie rozumiały. Zdziwiłbym się jednak gdyby odpowiedziały lub zareagowały odekwatnie na moje aluzje.
Zabrakło mi wody. Nabrałem jej trochę ze strumyka.
Wracając, trafiłem na tą samą przeszkodę przed Trevelez, co przy wchodzeniu – ogrodzone kawałki szlaku z biegającymi psami. Tym razem, znając lepiej topografię terenu, znalazłem jeden ogrodzony ogródek, który dało się przejść przez płot. Nie było tam na szczęście psa. Drugi płot pokonałem przeciskając się pod nim. Znajomą już ścieżką podążyłem do zabudowań. Jak fajnie zobaczyć znów ludzi. Wszedłem do pierwszego napotkanego baru i zamówiłem sok z pomarańczy z lodem. Poprosiłem o możliwość podładowania telefonu, który zdążył paść. Mili, uśmiechnięci mieszkańcy:), czysta ludzka ubikacja:), bezruch małego miasteczka:), dziwny program w telewizji o trudnościach w transportowaniu żyrafy samochodem ciężarowym. Jak dobrze wrócić do cywilizacji, jakąkolwiek by ona nie była:)

SAMOTNOŚĆ
Zawsze w każdym opisie wyprawy wplatam coś na kształt filozoficznych rozważań… Wypadałoby i tu coś napomknąć. Kiedy myślę o tej wyprawie, to przychodzi mi na myśl SAMOTNOŚĆ, jednak nie w negatywnym kontekście. Moja samotność to pokonywanie trudności. Radość z spotkania „innych”, choćby nie wiem jak się różnili ode mnie. To również tęsknota za najbliższymi w momentach desperackiej walki z własną słabością. Ciekawe było też uczucie „braku samotności” po dotarciu do cywilizacji, nawet pomiędzy całkiem mi obcych ludzi.
Jednak najbliższa mi twarz samotności, to wewnętrzna radość, granicząca z doznaniem szczęścia, po samotnym osiągnięciu celu. Szczęście, o którym mogę myśleć tylko ja, w własnej samotności, po pokonaniu siebie samego, bo prawdopodobnie nikt tego uczucia w tym momencie lepiej nie umiałby zrozumieć lepiej, niż ja sam…
Keraj Sarum 2019


poniedziałek, 1 kwietnia 2019

STOŻEK czyli POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI


TRASA NR 1/2019 - 16.02.2019 

STOŻEK czyli POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI

TRASA; Wisła Jawornik parking Lidl – ul. Lipowa (szlak niebieski) – Przełęcz Beskidek (szlak zielony) – Schronisko na Soszowie (szlak czerwony) – Soszów Wielki – Stożek Mały – Cieślar - Schronisko PTTK na Stożku – powrót – Pod Małym Stożkiem – żółty szlak do Kobyla Sałas - szlak niebieski – Wisła – przez miasto deptakiem  i szlakiem żółtym oraz niebieskim do parkingu.

Dystans – 20 km
Przewyższenia – 784 m.
Najwyższy punkt – Stożek Wielki 978 m
Wyjście godzina 8.15 – powrót 14.15


Czy jest możliwy powrót do przeszłości? Wszyscy wiemy, że nie. Niejednemu z nas jednak zdarzało się być w miejscu, w którym byliśmy w dzieciństwie. Za każdym razem, kiedy odwiedza się dane miejsce jest inaczej, nawet biorąc pod uwagę zjawisko deja vu. Wspomnienia są tylko migawkami pomiędzy dłuższymi odcinkami czasu, z którego nie potrafimy wyłuskać ciągłych i spójnych zdarzeń. Często wspomnienie nie jest adekwatne do zastanej rzeczywistości. Dom, który wydawał się być w przeszłości ogromny i rozświetlony, staje się ciasny, mały i ciemny. Góra, którą pamiętamy potężną i nie do zdobycia, zastajemy nieadekwatnie niską i łatwą do wejścia. Zadajemy sobie pytania, czy świat jaki pamiętamy był taki kiedyś? Może to my się zmieniliśmy? Nie jesteśmy już dziećmi, urośliśmy i wszystko wokół zmieniło swoją skalę. Może jednak miejsce uległo przeobrażeniu? Ściany się zestarzały i biel zszarzała? Może patrzenie dziecka było przesycone naiwną ufnością w uporządkowanie i klarowność tego świata, w które teraz już nie wierzymy? Co się stało? Zmieniliśmy się my, nasze patrzenie czy miejsce?
Miałem chyba 10 lat, gdy z rodzicami pierwszy raz poszliśmy w góry. O ile dobrze pamiętam wjechaliśmy na Czantorię i przeszliśmy szlakiem aż do Stożka, z którego zeszliśmy potem do Wisły Głębce. W przeciwieństwie do wyprawy A.D. 2019 było ciepło. Pamiętam kilka obrazów, kilka uczuć, między innymi uczucie „przestrzeni”, które nie opuściło mnie w górach do dzisiaj, jako jedyna pozostałość z tamtych czasów.
Najbardziej jednak pamiętam dwa kamienie, które zabrałem z sobą na pamiątkę – piaskowce w kształcie małych, kieszonkowych tabliczek na których wyryłem później nazwy gór Czantoria i Stożek (bo pochodziły z tych szczytów), wraz z ich wysokościami. Dla mnie osobiście wspomnienie tamtego czasu to jednak nie kamienie, które się gdzieś jeszcze poniewierają po podwórku, nie satysfakcja z zdobywania szczytów, a nawet nie wspólna z rodzicami wycieczka, jako wspomnienie więzi rodzinnej, tylko „wszechogarniające uczucie przestrzeni”. Uczucie to było nowe ale zarazem pierwotne w swojej treści. Uczucie ponadnaturalne, które wypełniło mnie czymś, czego do dziś nie potrafię nazwać - jedyna rzecz stała, do której potrafię wracać a właściwie na nowo przeżywać, poprzez wyjścia w góry.

Tak też wyruszyłem nieśmiało w zimowe góry. Strach przed myślą, jak się będzie poruszało w śniegu, trochę mnie deprymował. Było to pierwsze w życiu moje zimowe wyjście w góry. Jako antytalent narciarstwa, unikałem zawsze zimowych stoków i klimatów. Ubrany adekwatnie, z prawie nowymi butami, wspinałem się coraz wyżej, doświadczając pod stopami coraz grubszej pokrywy śnieżnej. Nie taki diabeł straszny, jaki by się z początku wydawał. Pierwotnie chciałem wejść tylko na Soszów Wielki, ale coraz śmielsze i bardziej udane podejścia w śniegu zachęciły mnie do nietypowej podróży sentymentalnej aż na Stożek Wielki.

Trasa przez: Wisła | mapa-turystyczna.pl">
Zmrożony śnieg i ostre słońce dodawały powabu przyrodzie. Czyste, zimne powietrze doskonale komponowało się z dobrą widocznością jaką zastałem później na szczycie.

Wreszcie dotarłem do schroniska na Soszowie. Przeraziły mnie tam dwie rzeczy; ciężka lodowa pokrywa na dachu i śmigający prawie przed wejściem do schroniska narciarze.

Szczyt. Wejście było nieco utrudnione, bo szlak jako taki był teraz utwardzonym przez ratrak zjazdem narciarskim. Jednak po wejściu na niego rekompensata w postaci widoków była ogromna.


Dalszy szlak dawał kolejne przyjemności w postaci widoków na okoliczne beskidzkie szczyty a nawet na Małą Fatrę.


Po drodze minąłem samochód „który nie zdążył odjechać przez zimą”. Prawdę mówiąc, później wyobraźnia podsunęła mi różne warianty historii, jak ten samochód został opuszczony; niektóre dość makabryczne, tym bardziej, że nie zaglądałem do środka:)…

Wreszcie Stożek Wielki. Z perspektywy tego szlaku wygląda jak idealna figura geometryczna – stożek.

Podejście, które wydawało mi się być ostre i strome, nie było takie. Nie można było wejść czeskim szlakiem wzdłuż granicy, bo ścieżka nie była przetarta. Doszedłem do schroniska łagodną drogą dojazdową, polskim szlakiem czerwonym.

Jeszcze krótkie podejście na sam szczyt. Niestety nie prowadziły tam żadne ślady i przecierałem wejście sam.

Droga powrotna do samochodu. Zejście w niektórych miejscach imponowało śniegowymi „burtami”.

Wisłę przetrawersowałem poprzez deptak. Niekiedy przeraża mnie tłum wałęsający się bez celu w lewo i prawo i kupujący co popadnie w ramach czasu wolnego…
Jedynym ciekawym elementem w mieście był Pałacyk Myśliwski Habsburgów, przeniesiony do centrum miasta z Przysłopu pod Baranią Górą, gdzie wybudowano zamiast niego, moim zdaniem, brzydkie ale funkcjonalne nowe schronisko.
Pałacyk to konstrukcja drewniana. Jest to budynek nie byle jaki. Na początku XX wieku gościł tam cesarz niemiecki Wilhelm II Hohenzollern wraz z feldmarszałkiem Paulem von Hindenburgiem. Był tam też arcyksiążę Karol Habsburg, późniejszy cesarz austriacki. Wszyscy oni przyjeżdżali tutaj na polowania na głuszce.

Wobec tego miejsca i historii z nim związanej, na dzień dzisiejszy, również wszystko uległo przeobrażeniu. Chociaż jest to ten sam budynek, jest on jednakże w innym miejscu, cesarze nie żyją a głuszce nie podchodzą już pod samo okno… Coś materialnego z przeszłości jednak pozostało, czy jest to cały budynek, czy szczyt z schroniskiem, czy też dwa kamienie z wyrytymi napisami; materia nie do końca uległa zniszczeniu czy też rozproszeniu w czasie. Co oprócz niej pozostało? W moim przypadku wydaje mi się, że uczucie przestrzeni, cokolwiek ono znaczy. Lecz co pozostanie po tym, jak zniknę ja z moim uczuciem? Chciałbym naiwnie wierzyć, że wyryję w tym miejscu, jak pieczęć w wosku moje uczucia, które kiedyś kogoś innego natchną uczuciem przestrzeni, którego to uczucia nie będzie mógł zidentyfikować…Jednak wiem, że to sentymentalna bzdura. Chciałbym być wieczną pieczęcią danego miejsca, ale nie będę. Podejrzewam nawet, że prawda może być bardziej brutalna, niż nam się wydaje. Przeszłość to „tu i teraz” rozciągnięte wszerz danego, krótkiego momentu, po nieskończoność polegającą na dzieleniu, a nie na mnożeniu. Świat z przeszłości nigdy się nie powtórzy, choć świadectwa przeszłości znikną w innej nieskończoności, polegającej na mnożeniu. Materia ma w swoim charakterze rozpraszanie się w nieskończoności polegającej na mnożeniu. Inną nieskończonością jest nieskończoność polegająca na dzieleniu, w której można zatracić się lub raczej zagłębić w danej chwili. Ta druga nieskończoność nie ma nic wspólnego z czasem ani z materią… Przeplatanie się tych dwóch nieskończoności, jednej „wszerz”, polegającej na dzieleniu i nieskończoności „wzdłuż” polegającej na mnożeniu jest prawidłem podstawowym funkcjonowania wszechświata i przyczyną naszych myślowych aberracji.

TATRY - ZABAWA W KORONY