czwartek, 1 października 2020

MAŁY KRYWAŃ i SUCHY, czyli CZEMU LUBIMY WALKĘ?


Gdyby MAŁA FATRA była o tysiąc metrów wyżej, to nie różniłaby się niczym od Tatr. Są skaliste granie, są szczyty z ostrymi podejściami i trzeba się na to wspiąć pokonując ponad tysiąc metrów przewyższenia. SUCHY to góra na którą trzeba się ostro wspinać. BIELE SKALY I STRATENEC to skalna grań, gdzie nieczęsto trzeba sobie pomóc rękami w wspinaczce. Na koniec MAŁY KRYWAŃ, z którego roztacza się piękny widok na okolicę. By tą trasę przejść, musiałem stoczyć walkę z samym sobą. Czemu lubimy rywalizację i wzmagania? Czemu ekscytują nas potyczki ludzkie, a nierzadko bitwy? Odpowiedź w końcówce.

Dystans – 25 km
Suma roczna na 2020 r. - 536,1 km. (do planu tysiąca km./rok brakuje 463,9 km.)
Przewyższenie – 1,57 km.
Najwyższy punkt – Mały Krywań 1.671 m n.p.m.
Cała wycieczka zapisana jest w TrekPlannerze na portalu Planeta Gór na moim profilu. Poniżej screen.


Nezbudská Lúčka - dwa zamki.
Z miejscem do parkowania w tych okolicach nie ma problemu. Są to zazwyczaj kilkustanowiskowe miejsca parkingowe przy drodze lub przy obiektach użyteczności publicznej. Wybrałem przystanek kolejowy Nezbudská Lúčka. Jest tam kilkanaście miejsc dla samochodów. Stacja leży przy samym szlaku i stanowi dobre miejsce, by zamknąć pętlę szlaku, przychodząc z przeciwnej strony.
Zamek Strećno - widok poranny znad Wagu.

Nezbudská Lúčka - w tyle kładka przez rzekę.

Zamek Strećno - widok z szlaku czerwonego.
Nezbudská Lúčka (360 m. n.p.m.) to mały przysiółek nad rzeką Wag. Nad potężną wstęgą rzeki można przejść zainstalowaną tu kładką dla pieszych. Po drugiej stronie rzeki widzimy królujący nad okolicą Strećniansky hrad. Jest to zamek, który w znacznej części został zrekonstruowany. Jego historia sięga XIV wieku, kiedy powstał w tym miejscu pierwszy warowny gród. Zamek po burzliwych historycznych meandrach został w XVII wieku spalony i od tego czasu niszczał. Rekonstrukcji dokonano w czasach nowożytnych, a prace zakończono w 1995 r. Zamek można obecnie zwiedzać. Na jego wieży jest doskonały punkt widokowy.
Nie przechodzę na drugą stronę Wagu. Wybieram szlak czerwony prowadzący prosto na mój dzisiejszy cel - Mały Krywań. Szlak początkowo biegnie wzdłuż rzeki. Kierując się znakami czerwonymi wchodzę w jakieś chaszcze, które poranną rosą moczą mi ubranie. Okazuje się potem, że równolegle biegnie utwardzona droga.

Stary hrad - miezwykle malownicze ruiny.

Po ruinach można na własną odpowiedzialność chodzić.

Warstwa mgły dawała niekiedy niesamowite widoki.

W tle stary hrad (ruiny) we mgle.
Wreszcie wchodzę w dolinę, by po ostrym zakręcie w miejscu rozejścia z szlakiem niebieskim, dojść do drugiego zamku. Są to ruiny Starego hradu. Mogę sobie wyobrazić, że kiedy właściciele Strećnianskiego hradu pobierali opłatę za przeprawę po przeciwnej stronie rzeki, z tej strony Wagu rezydenci tego zamku pobierali myto od przechodzących po tej stronie. Jest on starszy od tamtego zamku. W 1267 r. wspomina się o nim jako o zamku Varin. Zamek ten ma polski akcent. W 1397 roku kasztelanem na zamku był polski rycerz Piotr Wągl z nasadzenia właściciela, Ścibora ze Ściborzyc - starosty brzeskiego i wojewody siedmiogrodzkiego. Zamek nie został podbity lecz “umarł śmiercią naturalną” w XVII wieku, kiedy ostatni wartownicy po prostu go opuścili. Zamek już dużo wcześniej przestał pełnić swoją rolę kosztem zamku w Strecznie.
Po ruinach można sobie pochodzić. Pięknie stamtąd prezentuje się rzeka Wag. Jest to bardzo klimatyczne miejsce. Widać, że próbuje się tu coś remontować, jednak bez większych efektów. Po terenie zamku można chodzić bez przeszkód. Wyjątkiem jest wieża, gdzie wejścia bronią zamknięte drzwi.

Wreszcie wyłaniam się ponad mgłę.

"Droga mleczna"

Fale mgły obmywają okoliczne wzgórza.
Wracam na szlak. Od tego miejsca zaczyna się ostrzejsze podchodzenie. Bardzo szybko uzyskuję sporą wysokość. W pewnym momencie przebijam się przez warstwę mgieł wiszącą głównie nad doliną Wagu. Poranne słońce oświetlając obłoki mgły, daje wrażenie jakbym wynurzył się z właściwej, białej rzeki, płynącej doliną.
Mijam przydrożną kapliczkę. Stok nie łagodnieje i minuta po minucie wysysa ze mnie siły. Za jednym wzniesieniem pojawia się kolejne strome podejście. Za każdym razem jak jestem na Małej Fatrze mam wrażenie, że podejścia są bardziej forsowne niż w Tatrach. Prawie wykończony osiągam jakiś wierzchołek - jest to Pleśel (980 m. n.p.m.). Od tego momentu droga przestaje być tak forsowna. Jednak mam świadomość, że przez ten niedługi odcinek wszedłem około 600 metrów wzwyż. Czuję to w kościach.

Suchý.
Suchý (1.468 m. n.p.m.) to góra z ostrym, skalistym podejściem. Wspinaczka zaczyna się od schroniska Pod Suchym, przy którym przystanąłem na kanapkę i ciepłą herbatę z termosu. Chata pod Suchym znajduje się na wysokości 1075 m. n.p.m. Samo schronisko to dość duży obiekt, który swoją ciemno-brązową drewnianą elewacją z czerwono obramowanymi oknami robi pozytywne wrażenie na turystach. Sprzed schroniska można podziwiać wierzchołki wielkołączańskiej części Małej Fatry z Minćolem na pierwszym planie.

Mgły pozostają w tle. Widok sprzed schroniska.

Schronisko "Chata pod Suchym"

Mieszkaniec schroniska.

Widok na schronisko z szlaku.
Od schroniska do szczytu Suchego drogowskaz podaje jedną godzinę i piętnaście minut marszu. Od schroniska ostro pnę się pod górę. Mijam pasące się kozy, które wyglądają na dzikie. Po dojściu do punktu Javorina 1.150 m. n.p.m. szlak łagodnieje. Widać też w oddali zabudowania Żyliny. Idę urokliwymi ścieżkami, które wiodą przez górskie polany. Patrząc w kierunku Suchego jawi mi się cała grań Suchý-Biele Skaly-Stratenec. W pewnym momencie skały układają się na kształt Giewontu - jakby przede mną uformował się śpiący rycerz. Wierzchołki te z mojej strony opadają ku dolinie pionowymi ścianami skalnymi, a sam brzeg łączącej ich grani wydaje się być bardzo poszarpany.

Z tej perspektywy Stratenec z Białą Skałą tworzą zarysem jakby Giewont.

Z trasy widać już zabudowania Żyliny i niebieską wstęgę Wagu.

W tle wierzchołek Suchego.

Oswojone kozy wyglądają na dzikie.
Dość przyjemną i niewymagającą ścieżką docieram do miejsca przecięcia ze szlakiem żółtym - Prislop pod Suchym (1.202 m. n.p.m.). Od tego momentu zaczyna się ponowna wspinaczka. Na dość krótkim odcinku pokonuję różnicę wzniesień ponad 260 metrów. Szlak meandruje pomiędzy kosówką. Często jest on niebezpiecznie wypłukany przez deszcze i zdarza się, że idący przede mną zsuwają mi pod nogi drobne kamyki, które z racji wysokości turlają się przez pewien czas w dół. Podejście jest monotonne i wymagające kondycyjnie. Zakręty i meandry nie mają się ku końcowi, a droga się dłuży. Kiedy udaje mi się dotrzeć do celu padam na ziemię na malutkiej łączce i wypijam sporo haustów wody, uspokajając szalejący organizm. Szczerze mam dość, ale jestem szczęśliwy, że udało mi się tu wejść. Rewitalizując siły patrzę jak kolejni wspinacze wchodzą na szczyt; widzę, że są wyczerpani tak jak ja, zatem wszystko jednak ze mną w porządku. Inni też są wyczerpani.

Kwiatek na drodze.

Po lewej Stratenec, po prawej Mały Krywań.

Suchy - zamglona panorama na północ.
Na szczycie zamontowano krzyż lotaryński. Na krzyżu zawieszono flagę Słowacji, która dumnie łopocze na tym niełatwym szczycie. Jest tu też słup z nazwą miejsca i czasówkami dla szlaków. Wyniosłość szczytu sprzyja panoramie. Widać stąd doskonale Wielką Łąkę, majestatyczny masyw Małego Krywania, poszarpany wierzchołek Stratenca i rozległe panoramy na Żylinę i okoliczne miejscowości. Informacja podaje, że dojście do Małego Krywania zajmie mi godzinę i trzydzieści pięć minut.

Grań; Suchý-Biele Skaly-Stratenec
Zaskoczyły mnie stromizny pomiędzy poszczególnymi wzniesieniami na tej trasie. Trzeba sobie niekiedy pomagać rękami, co świadczy o dość niebanalnym przebiegu szlaku.
Będąc na Suchym nie wiedziałem co mnie czeka. Nie mając dziś dobrej kondycji (kilka dni po tatrzańskim Krywaniu), zmęczywszy się już konkretnie poprzez dwa dość strome odcinki, czekał mnie kolejny wspinaczkowy etap.

Grań miejscami jest wysoka.

Szczyt Biele Skaly piętrzy się w przechyleniu.

Szczyt Biele Skaly. W tle Stratenec.
Od Suchego biegnie grań, gdzie szlak raz opada stromo w dół, by po chwili piąć się po równie stromej, prawie pionowej skale. Nie jest to odcinek tak pionowy jak na Rohaczach w Tatrach Zachodnich, ale daje wycisk. Nie ma tu też takich ekspozycji jak na tatrzańskich wierzchołkach, ale zabawa i widoki są przednie.
Po kilku stromych podejściach dochodzę do wierzchołka zwanego Biele Skaly (1.462 m. n.p.m.). Widok stąd jest wyśmienity. Mam świadomość, że pode mną jest pionowe urwisko, które widziałem jeszcze spod Suchego. Bardzo fajnie prezentuje się stąd rozlewisko Wagu przed Żyliną. Jest nieco mgliście, dlatego patrząc na dalekie dystanse ledwo rozróżniam pasmo Jawornickie. Normalnie powinienem widzieć również Beskid Śląsko-Morawski, a z drugiej strony Wielką Fatrę. Brak dalekich obserwacji rekompensuje widok wielkiego masywu Małego Krywania, który swym ogromem zasłania panoramę w tamtym kierunku.

Stratenec.

Mały Krywań. Z lewej strony za mgłą wystaje Rozsutec.

Widok z Stratenca - w pierwszym tle Biele Skaly. Z tyłu Suchy.

Sedlo Vráta. Z prawej Mały Krywań.
Ze szczytu Biele Skaly widzę kolejny mój cel jakim jest Stratenec. Prowadzi do niego szlak, który ginie w pobliskiej przełęczy. Schodząc do tej przełęczki widać na jakiej wysuniętej jego części stałem, będąc na szczycie. Skała jest naprawdę imponująca. Przełęczka, której nie widziałem z góry, to Sedlo Vráta (1.440 m. n.p.m.). Dochodzi tu żółty szlak z Prislopu pod Suchym. Czeka mnie ponowna wspinaczka. Podejście pod Stratenec (1.513 m. n.p.m.) obfituje w liczne, niemal pionowe podejścia. Nie ma tu ułatwień w postaci łańcuchów czy klamer i każda kamienna przeszkoda musi być indywidualnie przekalkulowana.
Ze Stratenca, jako z pierwszego miejsca na mojej drodze można zobaczyć majestatycznego Rozsutca, który wyłonił się znad lewego ramienia Małego Krywania. Widzę też stąd jak bardzo poszarpaną grań udało mi się do tej pory przejść. Widzę stąd również, że dalsza droga to łagodne zejście na pobliską przełęcz, a potem równie łagodne, choć długie podejście do Małego Krywania.

Mały Krywań.
Mały Krywań (1.671 m. n.p.m.) to rozległy masyw. Nieopodal niego stoi niewiele wyższy Wielki Krywań (1.709 m. n.p.m.) - jest to najwyższy szczyt formacji Małej Fatry. Oba masywy są imponująco rozległe i majestatyczne.

Wysokogórskie jesienne kwiaty.

Grań Suchy - Stratenec widziana z szlaku na Mały Krywań.

Mały Krywań widziany z Sedla Priehyb.

Sedlo Priehyb.
Mając świadomość, że zmęczenie może mnie na szlaku pokonać, miałem przygotowany plan awaryjny bez opcji wchodzenia na Mały Krywań. Z Przełęczy Sedlo Priehyb (1.452 m. n.p.m.) do ktorej zszedłem z Stratenca mało wymagającym szlakiem, będę w obu opcjach schodził w dół szlakiem niebieskim. Wybór opcji zależał od tego jak będę się czuł będąc właśnie w tym miejscu. Na przełęczy urządziłem sobie piknik dla “wylizania ran” i regeneracji organizmu, bo szlak dał mi ponownie w kość. Skutkiem wewnętrznej walki zdecydowałem się jednak na zdobycie Małego Krywania. Z sporą dawką nowej energii ruszyłem w górę.
Zawsze opowiadając o szlakach Małej Fatry mam wrażenie że prowadzę bitwę o każdy odcinek szlaku. Zdobycie jakiegoś wierzchołka to dla mnie zawsze jakiś podwójny wysiłek. Nie rozumiem do końca tego zjawiska. Nawet na forsownych tatrzańskich szlakach nigdy tak się nie męczę jak na Fatrzańskich wierzchołkach. Żartuję, że pod Małą Fatrą znajduje się gigantyczny magnes, dzięki któremu staję się dwa razy cięższy niż normalnie; stąd to ponadnormatywne zmęczenie.

Widok z Małego Krywania - na pierwszym planie Wielki Krywań, po lewej Stoch i Rozsutec.

Widok w stronę Wielkiej Fatry.

Trójca szczytów po których wiódł mój szlak. Po prawej w mgle Żylina.

Mały Krywań.
Podejście na górę nie jest strome, ale monotonne. Jest to ponad 200 metrów przewyższenia. Ponownie ostatnie metry doprowadziły mnie kondycyjnie do kolejnego kryzysu. Po raz kolejny dziś upadłem na szczycie. Dopiero po solidnej dawce cukru i sporej miarce wody odzyskałem zdolność do podziwiania krajobrazu i radowania się tym co widzę. Szczyt gościł mnie przez ponad pół godziny:) Osiągnięcie celu było uczuciem wyzwalającym. Radość dojścia na szczyt nie pozwoliła mi go potem opuścić.

Widok z szczytu na północ.

W głębi poszarpany Rozsutec. Po jego prawicy na horyzoncie Minćol, a po jego lewicy chyba Wielka Racza.

Szczyt Małego Krywania.

Na wierzchołku stoi betonowy monument. Po prawej stronie Wielki Krywań.
Na wierzchołku stoi betonowy monument z nazwą szczytu. Patrząc na wschód widziałem wyraźnie trzy szczyty grani, po której niedawno przechodziłem; Suchý-Biele Skaly-Stratenec. Układały się one w ugrzecznioną linię niegroźnych wzniesień na tle innego giganta - w tle majaczył masyw Wielkiej Łąki. Na północy, na horyzoncie układało się w letniej, mglistej poświacie pasmo Jawornickie, będące granicą z Czechami. Na północnym-wschodzie majaczyła w mgielnej poświacie Żylina z rozlewiskiem Wagu. Na północnym-zachodzie prężył swoje stromizny Wielki Chocz. Południe to miejscowości Vrutky i Turany przedzielone masywami szczytów, ciągnącymi się odgałęzieniem łańcucha górskiego na południe. W mgle widać coś na kształt gór, co jest faktycznie Wielką Fatrą. Najwyraźniejszy jest widok na wschód, czyli na dalszy ciąg pasma Małej Fatry. Stoi tu dumnie Wielki Krywań, dalej widać schizofreniczną parę przeciwieństw; łagodny, poukładany Stoch i roztrzęsiony szaleniec Rozsutec. Pomiędzy nimi, w oddali, zamyka horyzont długi i stateczny Minčol. Po lewej stronie Małego Rozsutca musi znajdować się Wielka Racza i chyba jej zarysy rozróżniam na horyzoncie. Wszystkie te szczyty to moi dobrzy znajomi, których trudno mi było opuścić. Z trudem udałem się w drogę powrotną do Sedla Priehyb.

Powrót przez Dolinę Kúr
Schodzę z Małego Krywania tym samym szlakiem. Napędzany ponownie jakąś nową siłą i energią nabieram szybkości. Nie zatrzymuję się już na przełęczy Priehyb. Czasówka na słupie przydrożnym mówi, że do Doliny Kúr dojdę w półtorej godziny. 
Mały Krywań z szlaku zejściowego do Sedla Priehyb.

Widok w kierunku zejścia.

Widok w kierunku Małego Krywania z szlaku zejściowego.

Po drodze jest kilka urokliwych polanek.
Mam świadomość, że wysokość na którą wszedłem muszę wytracić schodząc. Wiem, że w pewnym momencie zmęczą mi się nogi z ciągłego stawiania kroków w dół. Mijam urokliwe górskie polanki z widokiem na Mały Krywań. Po pewnym czasie szlak pikuje stromo w dół. Na kolejnej polance, po pokonaniu pokaźnego przewyższenia, widzę od spodu grań Suchý-Biele Skaly-Stratenec. Prezentuje się ona jako niedostępna skalna ściana. W lesie napotykam ciekawe formacje skalne, których drzewa przebijają swoimi korzeniami i powoli kruszeją. Kiedy usłyszałem szemrzący w dolinie potok, wiedziałem że pokonałem główne przewyższenie. Przed kolejną małą polanką, po przejściu przez długi odcinek bukowego lasu, spotkałem prymitywną ławeczkę zbitą z grubych gałęzi. To musiało być kolejne miejsce odpoczynku. Zauważyłem, że bitwa z samym sobą wymaga coraz częstszych odpoczynków. Wyjadłem ostatnie zapasy i wypiłem ostatnie łyki niesionych przeze mnie płynów.
Szlak dotarł do szerszej drogi, którą poruszali się niedzielni spacerowicze. Kiedy spotkałem parę z wózkiem dziecięcym, wiedziałem że do doliny Kúr jest już niedaleko. Po pewnym czasie zaczęły się pojawiać siedliska ludzkie. Wielką radością przyjąłem widok szpaleru śliw z małymi, prawie dojrzałymi owocami. Smak tych śliwek to jedno z najfajniejszych doświadczeń jakie mnie dzisiaj spotkały.

Zimowity przypominają krokusy. Jesienią można spotkać całe ich kwietne łąki.

Bezmierne łąki pod Małą Fatrą.

W samej głębi Mały Krywań. Widok z szlaku żółtego, który zanikł.
Z oznaczeniami szlaków na Słowacji nie jest najlepiej. To dodaje pewnego uroku dzikości, ale kiedy mija się wyczekiwane zejście, bo nie było wyraźnego znaku na drodze, to wkurza. Miałem skręcić na lewo na szlak żółty i tymże dojść do miejsca wyjścia. Kątem oka, w ostatnim momencie wypatrzyłem żółty pasek na drzewie. Szlak kierował mnie na mostek. Był on wątpliwej jakości. Jednak kiedy turysta z naprzeciwka przeszedł po nim, to i ja na niego wszedłem. Chwiał się i nie mogłem oprzeć się myśli, że któryś z turystów kiedyś będzie tym, pod którym mostek się zawali… Szlak żółty po chwili został zagrodzony przez druty tzw. elektrycznego pasterza. Obchodząc te zagrody trafiłem na rozległe łąki. Totalny brak oznakowań zmusił mnie do włączenia lokalizatora w komórce. By się przedostać w żądanym kierunku musiałem się przeczołgać pod elektrycznymi przeszkodami. Wracając do szlaku żółtego stwierdziłem, że zanikł. Dzięki nawigacji dotarłem polną drogą do przecięcia szlaku zielonego z żółtym. Mijane łąki miały swój urok. Na skoszonych pustych przestrzeniach wyrastały licznie jesienne zimowity. Te podobne do krokusów kwiaty tworzą tam całe dywany kwiecia. W przeciwieństwie do krokusów, brak popularności tego zjawiska, jako tajemnica dla nielicznych, po prostu cieszy. Tamtejsza flora już kilka razy dzisiaj wprowadziła mnie w zachwyt.
Szlak żółty miał nadal tendencje do zanikania. Na wykoszonych łąkach przez które niby prowadził nie było nigdzie oznaczeń.

Jezioro po wyrobisku zwane przez lokalsów Asfalt.

Tu jest jesień.

W tle dolina Wagu
Ostatnim punktem mojej trasy, który wart jest zaznaczenia, to stary kamieniołom niedaleko miejsca parkingowego. Lokalsi mówią na niego Asfalt. Może dlatego, że niedaleko stoi budynek po fabryce (może z branży drogowej). Kamieniołom jest zalany i tworzy cudowne jeziorko. W trakcie kiedy przechodziłem po stromych jego obrzeżach - jedna z pań skoczyła do niego z dość sporej wysokości. Brak jedzenia, picia i niezwykłe wręcz zmęczenie nie skłoniło mnie jednak do dłuższego pobytu nad tym uroczym jeziorkiem. Dzień przypominający ciągłą walkę z samym sobą, która ostatecznie daje oczekiwaną satysfakcję, miał się ku końcowi. 

WALKI - BITWY - STARCIA.
Po wejściu na tatrzański Krywań nie byłem jeszcze dobrze zregenerowany, dlatego pokonanie szlaku stanowiło dla mnie wewnętrzną walkę. Wzmagania fizyczne jak i psychiczne dały mi pretekst do rozmyślań o naturze walki, a nawet szerzej, o ciemnej, wojowniczej naturze człowieka.
W świecie zwierząt, w obrębie tego samego gatunku, zdarzają się pojedynki jedynie motywowane prokreacją lub prawem do żywności. Zazwyczaj nie są to starcia śmiertelne. Zwierzęta biją się tylko w ostateczności i unikają konfrontacji, stosując przeróżne wybiegi. Zanim dojdzie do zwarcia, króluje zimna kalkulacja zysków i strat.
Natomiast człowiek - no cóż….
Człowiek, pomimo że jest syty i prokreuje, często jest skory do walki. Niekiedy nawet do niej tęskni i fascynuje się bitwami na poziomie licznych współczesnych protez prawdziwej walki, czy na poziomie gier, fabuł filmowych, czy na poziomie wzmagań sportowych, a może nawet pracy zawodowej. Jedno łączy człowieka ze światem zwierząt, do fizycznej walki pretendują przede wszystkim samce, choć płeć piękna nie odbiega w dzisiejszych czasach od tego specyficznego pragnienia.
Z dawien dawna wykorzystywano tą dziwną cechę ludzką, by “wkopać” tym “innym” i “obcym”. Rzezie, morderstwa, eksterminacje i pogromy, niestety pojawiają się w historii do dnia dzisiejszego. Bronię się przed myślą, że ta ludzka skaza jakoś wynika z faktu, iż w przeciwieństwie do zwierząt człowiek jest “istotą myślącą”. Czy myśl ma z tym jakiś związek? Udowodniłem, że ta wydawałoby się chora skłonność do walki nie pochodzi ze świata zwierzęcego. Zatem gdzie ma przyczynę?
Moi ulubieńcy - Starożytni Grecy, wymyślili gry olimpijskie, by w pokojowy sposób zagospodarować tą wyjątkową jak na człowieka potrzebę. Rzymianie wprowadzając walki gladiatorów na zinstytucjonalizowanych arenach przywrócili brutalny charakter tychże gier. Ukute wtedy powiedzenie “chleba i igrzysk” odpowiada tej wstydliwej jak na dzisiejsze czasy potrzebie ludzkiej “oglądania jak ktoś dostaje w mordę”. Skąd ta potrzeba, tak obca w świecie zwierząt?
Żadna z filozofii nie zajmuje się szerzej pojęciem walki w przytoczonym powyżej kontekście. Walką zajmuje się marksizm (walka klas) ale jest to zupełnie odrębny kontekst. Na poważnie zajął się tematem walki Tadeusz Kotarbiński, który w swoim dziele “Ogólna teoria walki” w 1938 r. definiuje to zjawisko. Walką w ujęciu filozoficznym określa on "wszelkie działania przynajmniej dwupodmiotowe (przy założeniu, że i zespół może być podmiotem), gdzie przynajmniej jeden z podmiotów przeszkadza drugiemu. W poszczególnym, najzwyklejszym i bodaj najciekawszym przypadku oba podmioty nie tylko dążą obiektywnie do celów niezgodnych, lecz nadto wiedzą o tym i liczą się w budowaniu swoich planów też z działaniami strony przeciwnej. Dlatego zaś ten przypadek, przypadek wzajemnego i świadomego zarazem przeszkadzania, uważamy za najciekawszy, iż wtedy obie strony zmuszają się wzajemnie w sposób osobliwie intensywny do pokonywania trudności, a więc pośrednio – do usprawniania techniki działań”.
Biorąc pod uwagę powyższy tekst dochodzę do wniosku, iż wszelakie konflikty, bitwy, wojny, rywalizacje, spory i walki u ludzi, to wytwór szeroko pojętej kultury i cywilizacji, a nawet niejako aktu jej tworzenia (intensyfikacja techniki działań). Walka w tym kontekście jest motorem cywilizacji. Cywilizacja jest wytworem człowieka, zatem mamy wytłumaczenie, dlaczego to nasze zachowanie jest tak dalekie od świata zwierząt. Czyli morderstwa, pogromy, eksterminacje i inne okropieństwa są wynikiem szeroko pojętej kultury? Na pewno nie! Sądzę, że są raczej wynikiem chorej jej interpretacji. Biorąc jednak definicję Kotarbińskiego; walka zmusza nas do usprawniania techniki działań, czyli niejako do działań o charakterze ewolucyjnym. Jako wrażliwej osobie, trudno mi uwierzyć, że patrzeniem na walkę bokserską przyczyniam się do poszerzania kultury w ujęciu ogólnym, cywilizacyjnym. Sądzę, że fascynacja brutalnymi walkami, jest pozostałością po bardzo dawnych czasach budowania się zrębów cywilizacji w obrębie gatunku homo sapiens. Dziś walkę powinniśmy pojmować w dużo bardziej wysublimowanych kategoriach i poziomach.
Gdzie teraz jest front walki tworzący zręby współczesnej kultury i cywilizacji? Na pewno nie ma go w prymitywnych konfliktach zbrojnych. Nie ma go też w bezcelowym bogaceniu się. Bogatszy coraz częściej nie znaczy dziś lepszy. Zostawmy pana Lewandowskiego z jego perfekcyjną nogą i talentem do piłki kopanej. Rywalizacja sportowa to niestety błędna uliczka w poszukiwaniu frontu tak rozumianej walki. Zostawmy prymitywną walkę na tle politycznym, by niezdrowe emocje nie przyćmiły nam prawdziwego miejsca walki. Prawdziwy front walki, tej wyjątkowej siły tworzącej współczesną kulturę i cywilizację jest dziś w laboratoriach, ośrodkach badawczych, innowacyjnych firmach technologicznych, przy biurkach wybitnych myślicieli i twórców różnych dziedzin, oraz na uniwersytetach i innych ośrodkach kształcących przyszłe elity. Tam jest front prawdziwej walki. Naród, który tego nie rozumie już przegrał. Tam jest armia, która zwycięży we współczesnej walce, walce o kształt współczesnej kultury, cywilizacji i przyszłości gatunku homo sapiens.
Tak jak udowodniłem powyżej, walka nie jest czymś negatywnym, chodzi tylko o wyłuskanie jej dzisiejszego kontekstu. Mamy potężnych przeciwników, choćby w postaci kryzysu ekologicznego lub panoszącego się populizmu. Sami możemy uczestniczyć w tej walce. Wykonujmy nasze prace jak najlepiej, starajmy się jak najlepiej zrozumieć świat, wygrywajmy z samym sobą w codziennych zmaganiach. Stańmy też całym sobą po stronie naszych współczesnych wojowników i gladiatorów. Czy są to wybitne talenty kultury, czy nauki, kibicujmy im i róbmy wszystko, żeby ich głos był słyszany, a uderzenie ich myśli było zwycięskie; zwycięskie w imię całej ludzkości.
Sarum Keraj; 13 wrzesień 2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

TATRY - ZABAWA W KORONY