środa, 4 listopada 2020

KOPROWY WIERCH /TATRY/, czyli DUCHY.


KOPROWY WIERCH (Kôprovský Štít) należy do Turystycznej Korony Tatr Wysokich. Szlak wejściowy jest stosunkowo łatwy, prócz ostatniego odcinka przed szczytem. Widok z wierzchołka daje lepszą orientację w rozmieszczeniu okolicznych szczytów. Widzimy Wrota Chałubińskiego, Szpiglas i Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Osobiście miałem tam styczność z duchami. Czesi i Słowacy mówią tak o widmie brockenu, którym obdarzyły mnie w tym dniu góry. Wcześniej odwiedziłem symboliczny Cintorin z tablicami poległych w Tatrach, co sprawiło że cała wyprawa została nacechowana duchowością. Czym jest DUCH? Właśnie o duchach/duszach rozpisuję się w końcówce.

Dystans – 21,2 km
Data trasy - 28.10.2020
Suma roczna na 2020 r. - 648,7 km. (do planu tysiąca km./rok brakuje 351,3 km.)
Przewyższenie – 1,27 km.
Najwyższy punkt – Koprowy Wierch 2.367 m n.p.m.
Cała wycieczka zapisana jest w TrekPlannerze na portalu Planeta Gór na moim profilu. Poniżej screen.

Symboliczny Tatrzański Cmentarz - Cintorin.
Samochód zaparkowałem na parkingu przy drodze 537. “Parking przy 537” - taką wdzięczną nazwę nadano w Google-maps zwykłej zatoczce za skrętem w drogę do oficjalnego, płatnego parkingu przy stacji kolejowej Popradzkie Pleso. Mój parking jest darmowy, w przeciwieństwie do tego przy stacji kolejowej, który kosztuje 6 EURO. Z mojego punktu zatrzymania miałem dodatkowo do przejścia około kilometr. Biorąc pod uwagę, że moim wyznacznikiem nie jest brak zmęczenia, a nawet przeciwnie, to nieco odleglejszy parking nie stanowi różnicy, a pozwala zaoszczędzić. Idąc asfaltówką do wejścia na szlak, mam dodatkowy bonus w postaci widoków na masywy górskie, z którymi będę miał do czynienia.
Do płatnego parkingu jest ponad kilometr.

Wymowne...

Zza góry na pierwszym planie patrzy na mnie Krywań.

Szlak do Popradzkiego Stawu prowadzi asfaltową drogą. Kiedy zbocze staje się ciut za strome, droga zaczyna meandrować. Jak to zwykle bywa w Tatrach, dolny odcinek każdej wyprawy wiedzie przez las. Tak też jest i tutaj. W tymże dolnym odcinku przekraczamy rzeczkę Poprad, od której wzięła się nazwa jeziora powyżej i miasta poniżej biegu rzeki.
Niedaleko Popradzkiego Stawu można skręcić na lewo, żółtym szlakiem, w kierunku Tatrzańskiego Symbolicznego Cmentarza.

Pamiątkowy Cintorin.

Na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku narodziła się idea stworzenia miejsca pamięci dla wszystkich osób, które poniosły śmierć w górach. Przy tej okazji zostałyby przeniesione wszystkie tablice pamiątkowe rozsiane po całych Tatrach w jedno miejsce. Pomysł zyskał dużą aprobatę środowiska turystycznego. Na lokalizację tego miejsca pamięci wybrano ostatecznie, po analizie wielu zgłoszonych miejsc, limbowy gaj pod zachodnim stokiem Osterwy. W 1936 roku powstała tu kapliczka, a 1 listopada tegoż roku odbyła się tu pierwsza ceremonia na cześć zmarłych alpinistów i taterników. Oficjalne otwarcie symbolicznego Cintorinu (tak brzmi oficjalna słowacka nazwa tego miejsca) nastąpiło 11 sierpnia 1940 roku, w której to oficjalnie udział wziął prezydent Josef Tiso.
W późniejszym czasie umieszczono tu 60 drewnianych, stylizowanych krzyży Jozefa i Jana Fekiača-Šumniego z kolorowymi, ludowymi motywami. W kapliczce można podziwiać obraz pomysłodawcy tego miejsca, artysty Otokara Štáfla “Znoszenie rannego alpinisty”.
Na Cintorinie znajdziemy polskie nazwiska.

Obraz w kaplicy; "Znoszenie rannego alpinisty"

Miejsce sprzyja zadumie.

W pierwszym zamyśle umieszczono w tym miejscu wszystkie tablice pamiątkowe z całych Tatr. Potem dodawano kolejne, które upamiętniały na bieżąco tragicznie zmarłych w górach. Z biegiem czasu zamieszczono tam też tablice upamiętniające znanych, zasłużonych i wybitnych ludzi, którzy z Tatrami byli w jakiś sposób związani. Cintorin ma charakter międzynarodowy, dlatego możemy na nim znaleźć szereg polskich nazwisk. Upamiętniono tu takie osoby jak Mieczysław Karłowicz, Klemens Bachleda, czy Jerzy Kukuczka. Jest tam około 300 tablic z około 400 nazwiskami.
Miejsce owe należy bezwzględnie odwiedzić i to najlepiej jesienną porą, kiedy przyroda skłania ludzi do głębszych przemyśleń nad życiem i kondycją ludzką. Bardzo wymowne jest motto tego miejsca “Mŕtvym na pamiatku, živým pre výstrahu” (Umarłym na pamiątkę, żyjącym ku przestrodze) - autor Eugénia Vyskočilová. Napis jest umieszczony na dzwonie w kapliczce.
Szlak żółty prowadzi mnie aż pod Popradzki Staw, gdzie łączy się z wiązką innych szlaków.

Popradzki Staw.
Dochodzę do ciemnej powierzchni stawu. Jest on duży i pięknie odbija w swojej tafli okoliczne góry. Miałem nadzieję zobaczyć szczyt Szatana, czy Hlińskiej Turni ale z perspektywy stawu nie były one widoczne. Widać było Koprowską Wieżę i dalej sam Koprowy Wierch. Niestety były one już przykryte cieniem rosnącej chmury. Wydaje mi się, że przez moment dostrzegam z prawej strony wierzchołek Wysokiej, ale tam również falami nadciągały mgły.

Popradzki Staw.

Za stawem słońce oświetla drogę do Hińczowej Doliny.

Nad stawem króluje budynek Schroniska przy Popradzkim Stawie. Z drugiej strony stawu prezentuje się on wyraziście i stylowo. Obok stoi drugi budynek, jak się potem dowiedziałem restauracyjno-barowy. Co mnie zaskoczyło, to ilość ław i miejsc do konsumpcji. Oczywiście wszystkie puste. Miejsce to w sezonie, w normalnych okolicznościach, musi być bardzo popularne.
To, co ważne i warto wiedzieć o historii schroniska z naszej polskiej perspektywy, to udział w niej jednego z właścicieli; Christiana Hohenlohe. Na miejscu kilkakrotnie spalonego schroniska (pierwsze powstało tu w roku 1879 r. z inicjatywy Węgierskiego Towarzystwa Karpackiego) wybudował on, w roku 1899, drewniany budynek, który przetrwał do 1964 roku, kiedy również spłonął. Postać ta była o tyle ciekawa, że była stroną w procesie odbywającym się w Grazu, w sporze z Władysławem Zamoyskim o Morskie Oko. Proces ten Hohenlohe przegrał i dzięki temu Morskie Oko znajduje się dziś w Polsce. Hohenlohe oprócz potężnych dóbr na Dolnym i Górnym Śląsku był też fundatorem i właścicielem kopalni w obecnej dzielnicy Katowic, Brynowie. Ten książę i generał znany był również z bardzo wystawnego trybu życia. Na organizowanych przez siebie balach (Sławięcice) gościł nawet cesarzy; Wilhelma II i Mikołaja II.
Co tu robi wodnik z zakazanymi ziołami?

Na tabliczkach odległości do najsławniejszych gór świata.

Obecne schronisko to właściwie hotel. Jest tu 155 miejsc noclegowych i jest ono w rękach prywatnych. Właściciel dba o szereg różnorakich atrakcji, które mogą dodatkowo wyróżnić to miejsce. Jest tu na przykład ścianka wspinaczkowa. Znajduję tu kilka zajmujących szczegółów. Przed stawem stoi rzeźba jakiegoś “wodnika” palącego w fajce podejrzane zioła (między nogami trzyma naczynie z wygrawerowanym liściem “tych ziół”). Inną ciekawostką jest rozłożysty konar przed budynkiem schroniska, gdzie umieszczono dystanse i czasy pieszego dojścia do najważniejszych gór na świecie. Przykładowo, by dojść stąd pieszo na Mount Everest trzeba iść 372 dni i 16 godzin.

Hińczowa Dolina.
Od schroniska muszę jakby zawrócić asfaltową drogą, którą bym tu dotarł, gdyby nie odwiedziny Cintorinu. Z asfaltówki skręca się pod górę, na szlak koloru niebieskiego. W miejscu tym, oprócz ławek, jest też małe zadaszenie, gdzie można zabrać przygotowane tu zaopatrzenie dla schroniska pod Rysami. Każdy ochotnik, który wniesie przygotowany tu pakunek, dostanie w schronisku darmową ciepłą herbatę. Na kolejnych tragarzy czekały dwa specjalne stelaże z polanami drewna i jeden z bańką z paliwem. Na dolnym odcinku drogi spotkałem takiego ochotnika. Na swoim stelażu miał załadowane między innymi koce.
Ochotnik z ładunkiem do schroniska pod Rysami.

Widok z szlaku na wylot doliny.

Szlak prowadzi wzdłuż Hińczowego Potoku.

Mój szlak wiódł jednak inną drogą. Z miejsca rozgałęzienia (rozejście szlaku nad Żabim Potokiem) czekała mnie jeszcze 2,5 godzinna trasa na szczyt. Trochę dłużej idzie się stąd na Rysy, bo 2 godziny i 45 minut.
Od miejsca rozejścia szlaków idę wzdłuż Hińczowego Potoku. Na dolnym odcinku tej drogi, trasa prowadzi na drugą jego stronę. Rozpoczynają się stąd coraz bardziej malownicze krajobrazy. Niestety najwyższe szczyty toną w mgle, ale dodaje im to specyficznego uroku. Nie zawsze trzeba mieć doskonałą widoczność. Jak potem się przekonałem, mgły potrafią dać niezapomniane widoki i wrażenia.
Po pewnym czasie podchodzenia pod górę, szlak zaczyna meandrować. Ze względu na stromizny, na niektórych skałach trzeba się było podeprzeć rękoma.

Wielki Hińczowy Staw. W tle Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem

Wielki Hińczowy Staw to potężna kamienna niecka na wysokości 1.945 m. n.p.m.

W tle stożkowata Koprowska Wieża. Wyższe góry toną w mgle.

Wysiłki dają upragniony efekt. Przechodzę przez bulę, oddzielającą Dolinę Hińczową od Dolnej Mięguszowieckiej. Otwiera się panorama na Wysokie Tatry. Nie mogę do końca uwierzyć, że są to Mięguszowieckie Szczyty. Od strony Morskiego Oka wyglądają na dużo wyższe. Nic w tym jednak dziwnego. Wielki Hińczowy Staw, nad którym po chwili się pojawiam, znajduje się na wysokości 1945 m. n.p.m. Dla porównania Morskie Oko to wysokość 1.395 m. n.p.m. Różnica jest gigantyczna i widok na te same góry, z przeciwległych stron, diametralnie się różni. Po Mięguszowieckich przesuwają się obłoki mgły. Pięknie prezentuje się stąd Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. 
Mały Hińczowy Staw.

Oba stawy Hińczowe razem są widoczne tylko z wysoka.

Staw sprawia dziwne wrażenie. Czerń tego dość dużego zbiornika imponuje. Nie ma tu właściwie kosodrzewiny. Są za to gołe skały przeplatane gdzieniegdzie płatami mokrego śniegu. Trzeba stąd jeszcze jednej godziny i piętnastu minut marszu, by dojść na szczyt Koprowego. Widzę stąd bardzo wyraźnie Wyżnią Koprową Przełęcz z słupem informacyjnym na punkcie rozejścia szlaków. Do przełęczy wiedzie zakosami nitka szlaku. Trasa wyróżnia się białą wstążeczką udeptanego i nie stopionego śniegu. Nieco ponad Wielkim Hińczowym ukazuje się tafla Małego Hińczowego Stawu. Można je zobaczyć razem tylko z góry, ponieważ przedziela je lekkie wzniesienie. Okazuje się potem, iż Mały Hińczowy jest ponad 20 metrów niżej niż Wielki Hińczowy. Czym wyżej się wchodzi, tym bardziej nieistotna staje się ta różnica.
Wyżnia Koprowa Przełęcz.

Chmury wisiały na wysokości około 2.200 m. n.p.m.

Nieźle zmęczony intensywnym wysiłkiem docieram do przełęczy (2.180 m. n.p.m.). Przede mną idzie para turystów, której nie mogę dogonić. Ponownie widzę ich przed sobą w drodze na szczyt. Mgła zaciera postacie.

Koprowy Wierch (Kôprovský Štít).
Od przełęczy wiedzie łagodny chodniczek ku szczycie. Szlak oznakowany jest kolorem czerwonym. Chodnik tonie w mgle. Skala pochyłości pokonywanej drogi okazuje się coraz mocniejsza. Oznakowanie na skałach jest tu dobrze widoczne i prowadzi do celu. Trochę utrudnia orientację nadciągająca falami mgła, w którą na dobre wchodzę gdzieś w okolicach wysokości 2.200 m. n.p.m.
Z przełęczy mam do pokonania około pół godziny drogi. W początkowej fazie podchodzenia wymijam trawy, kamienie i płaty śniegu. Śniegu w miarę pokonywania wysokości przybywa. Najgorsze na drodze są jednak wydeptane, lodowe stopnie, na których trzeba uważać. Nie ma jednak potrzeby zakładania raków. Lodowych pułapek jest stosunkowo mało.
Szlak czerwony w początkowej fazie biegnie łagodnie pod górę.

Pomiędzy mgłą pokazuje się raz za razem stromizna przepaści.

Zamglona droga na szczyt.

Mgła raz za razem ustępuje, ukazując jakieś niewiarygodne, niekiedy oświetlone pełnym słońcem światy. Przepływająca mgła to zakrywa obraz, to znów ukazuje wzdłuż jakiej przepastnej grani przechodzę. W pewnym momencie ukazuje się szczyt, jednak tonie on całkowicie w mgle.
Staje się rzecz zdumiewająca. Zbliżając się do szczytu mgła stanowczo ustępuje. Jakaś tajemnicza siła pcha mnie w górę i każe przyśpieszać. Coś mi mówi, że mam się spieszyć. Nie jest łatwo, ponieważ zszedłem z wydeptanej ścieżki i musiałem brnąć dość stromo pod górę, w mokrym śniegu, dodatkowo pomagając sobie rękami. Będąc dosłownie kilka metrów od punktu szczytowego usłyszałem, od jak się okazało potem trzech turystów słowackich, okrzyki zdumienia. Wyczerpany dotarłem na szczyt. 
Na szczycie mgła zaczęła powoli ustępować.

Szpiglasowy Wierch.

Słońce przebijalo się przez chmury. W dole Ciemnosmreczyński Staw.

Musiałem usiąść ze zmęczenia na szczytowym kamieniu. Wiał dość mocny wiatr i to on był sprawcą spektaklu, na jaki na szczęście się nie spóźniłem. Rozwiane chmury przed nami pokazały polską stronę gór. Chmury rozstępowały się w różnych miejscach raz za razem. Przede mną pojawił się Szpiglas z charakterystyczną zygzakowatą drogą prowadzącą na przełęcz. Miejscami, pomiędzy szczelinami chmur, było widać nawet dość odległe stąd Gorce. Po mojej lewej stronie (patrzyłem w kierunku Polski) pojawiło się na kamieniach słońce. Pode mną, a ponad Ciemnosmreczyńskim Stawem, kotłowała się warstwa mgły. Kiedy słońce przebiło się ponad Granią Hrubego i oświetliło nasze sylwetki, cienie padły na mgłę. Tym samym utworzyła się kolorowa poświata wokół naszych postaci na ekranie chmur. Zjawisko to nie pojawia się często i nosi nazwę widma brockenu. Raz w życiu już tego doświadczyłem. Jednak to, które miałem przed sobą, było wyraźne i intensywne. Ucieszyłem się z tego jak dziecko. Był to mój drugi raz, kiedy spotkałem się z widmem. Przesąd mówi, że trzeba po pierwszym razie zobaczyć go jeszcze dwa razy, by nie napotkać śmierci w górach. Dziś wiem, że jestem “bezpieczny” - w Pieninach czekał na mnie ten trzeci raz.
Wiatr rozwiał mgły nad przełęczą, z której prowadzi szlak.

W oddali było widać Gorce.

Słońce oświetlało niedaleką grań.

Słońce przebijało się znad Grani Hrubego.

Słowak, który również szalał ze szczęścia, powiedział, że u nich nazywają to zjawisko “duchem”. Zobaczenie “ducha” stało się dość symboliczne po odwiedzeniu Cintorinu. Czyżby błądzące tu duchy chciały mi coś przekazać?
Widmo brockenu zauważyłem siedząc opierając się o kamień.

Mgły zebrały się po jednej stronie grani.

Brocken cieszył oczy.

Spektakl mgieł i chmur, jak się szybko zaczął, tak też i skończył. Słowak oświadczył mi, że czekał na to godzinę marznąc na szczycie i już nic ciekawszego na pewno nie zobaczy, dlatego ruszył w drogę powrotną. Lekko oszołomiony tym co zobaczyłem, chwilę jeszcze czekałem. Być może prowokowany prawem serii, które mówi o tym, że w pobliżu jednego znalezionego prawdziwka rosną też inne, czekałem. Jednak nie doczekałem niczego podobnego. Wypiłem ciepłą herbatę z termosu i ruszyłem w dół.
Pod chmurami ukazywała się panorama Tatr Wysokich.

Powrót przez Szczyrbskie Jezioro.
Panorama ze szczytu przedstawiała się bajecznie, lecz teraz wszystko przykryła gruba warstwa chmur. Wspomniany Słowak miał rację, mówiąc że nic lepszego już dzisiaj na szczycie nie zobaczy.

Grań mijana po drodze.

Wielki Hińczowy Staw.

W mgle powinny być widoczne Mięguszowieckie Szczyty. Widać tylko ostrą przełęcz z prześwitem. 

Ruszyłem w dół, raz za razem odwracając się, by jednak mimo wszystko zobaczyć oświetlony szczyt. Nic takiego już nie miało miejsca. W trakcie schodzenia zmieniała się jedynie grubość mgły, co pozwalało mi na zrobienie kilku mgielnych zdjęć okolicznym panoramom.

Wielki Hińczowy Staw.

Powoli wychodziłem spod cienia chmur.

U wylotu doliny normalnie świeciło słońce.

Szybki i forsowny marsz w dół zmusił mnie do zatrzymania się na posiłek nad Wielkim Hińczowym, a potem przy samej asfaltówce przy Popradzkim Stawie. Na powrót wybrałem szlak zielony w kierunku Trigana (Dryganta) i dalej do Szczyrbskiego Jeziora. Nie wiem czemu, ale sądziłem naiwnie, że będę ciągle schodził w dół. Po krótkim odcinku, po którym doszedłem do Mięguszowieckiego Potoku, szlak zaczął się wznosić do góry. Po dłuższym podejściu przypomniałem sobie, że Dolinę Mięguszowiecką oddziela od Szczyrbskiego Jeziora wzniesienie, które rano miałem po lewej stronie. 
Otoczenie Szczyrbskiego Jeziora przypominały mi lunapark.

Szczyrbskie Jezioro świeciło pustkami.

Po wejściu na grzbiet Dryganta spotkałem szlak czerwony (Magistralę Tatrzańską), którym zszedłem w dolinę ku jezioru. Będąc jeszcze ponad jeziorem zobaczyłem skocznię, wieżę widokową i charakterystyczny trójkątny budynek hotelu nad taflą wody rozległego jeziora. Ponadto cała powierzchnia wokół wydawała się być zabudowana większymi i mniejszymi budynkami. Wyglądało to z góry jak lunapark nad wodą. Wrażenie to spotęgowało się po zejściu na dół. Otoczony przez większe i mniejsze hotele, kierunkowskazy i reklamy, zniechęciłem się trochę do tego miejsca. Jednak kiedy szybkim marszem przemierzałem prawie puste parkingi i zamknięte hotele, doznałem iluminacji, że mam do czynienia z wyjątkową sytuacją, kiedy koniec sezonu zbiegł się z ostrzeżeniami epidemiologicznymi i zastałem ciekawą pustkę. Sytuacja pomimo doskonałej pogody wymiotła ludzi, pozostawiając wymarłą miejscowość. 
Szczyrbskie Jezioro i panorama Tatr w tle.

Pod Kończystą i Gerlachem (z prawej) rozszalała się jesień.

Z Szczyrbskiego Jeziora asfaltowa droga prowadziła w dół. Wzdłuż asfaltu dotarłem do mojego parkingu, zamykając w ten sposób kółeczko wyznaczonej trasy. 

DUCHY.
Problem istnienia duchów, czy duszy w ogóle, jest tak stary jak sama ludzkość. Chęć udowodnienia, że dusza istnieje, to nie tylko marzenie filozofów, ale i ukryte pragnienie fizyków. Jednak zasada generalna jest jedna. Wszystko co fizyczne, może być uzasadnione tylko dzięki zasadom fizycznym. Jeśli zakładamy istnienie duszy poza materią, to nie możemy udowodnić jej istnienia poprzez fizykę. Nie można mierzyć narzędziami ze świata fizycznego pojęć ze świata metafizyki. Z duszą jest podobnie jak z bogiem. Albo wierzymy, albo nie.
Widmo brockenu.

Starożytni Grecy wierzyli, że dusza jest niepodzielna. Przypuszczalnie doszli do tego empirycznie, obserwując jak dusza pozostaje w okaleczonym korpusie człowieka, po zdarzeniu pozbawiającym go jakiegoś członka. Widzieli pewnie jak nie ulega podziałowi, jak fizycznie podzielone ciało. Pogląd ten miał podstawowe znaczenie dla pojmowania duszy w świecie zachodu i antropocentrycznie dominuje do dzisiaj. Niepodzielność duszy jest też obecna w wielu religiach, np. w judaizmie (nefesz) i przede wszystkim w religii chrześcijańskiej, gdzie jest ona nawet obdarzona pewnego rodzaju rozumem.
Bardzo ciekawe są koncepcje podzielności duszy. Przoduje w tym “pierwotny” judaizm, który duszę pojmuje w trzech “wymiarach” i pojęciach; “nefesz” jako dusza ludzka, zwierzęca lub wegetatywna, “ruach” jako zasady etyczne, wola i emocje i “neszama” jako swoistą “inteligencję” duchową. Podzielność duszy znajdujemy również u pierwotnych Słowian, którzy utożsamiali duszę z oddechem (bliskość etymologiczna słów). Słowianie uważali, że człowiek posiada w sobie co najmniej dwie dusze; jedną utożsamianą z życiem i oddechem (serce, brzuch) i drugą kojarzoną z jaźnią i myślą (głowa). Pierwsza dusza była reinkarnowana i powracała do nowego ciała przez Wyraj (czyli rodzaj przechodniego raju), a druga trafiała do Nawii, by zjednoczyć się z przodkami. Aby całość tej konstrukcji nie była tak prosta, wierzono, że istnieje też trzecia część (rodzaj) duszy, która jest jakby cieniem lub duchową kopią człowieka za życia (mara, widmo, cień). Ta forma duszy wędrowała z wiatrem i powracała na miejsce gdzie żyła (stąd dodatkowe miejsce podczas wigilii lub ceremonia dziadów, jako obrządek związany z szacunkiem dla zmarłych, rozwinięty i reinterpretowany w chrześcijaństwie). Jako potomek Słowian mam bardzo duży sentyment do tej typologii.
Filozofia podchodziła do kwestii duszy również w różnoraki sposób. Cnoty duchowe i samo wyodrębnienie duszy w systematyce myślowej rozpoczęło się od Sokratesa i Platona. Platon twierdził wręcz, że człowiek to dusza uwięziona w ciele. Arystoteles kontynuował myśl swoich poprzedników twierdząc, że dusza ma niejako charakter materialny i jest najdoskonalszą częścią człowieka jako bytu. Rozróżniał też trzy części duszy; wegetatywną (rozmnażanie i wzrost), zmysłową (uczucia i poruszanie się) oraz część rozumną, którą posiadają tylko ludzie. Idee owe dziedziczą i rozwijają w średniowieczu Tomasz z Akwinu i św. Augustyn. Koncepcja duszy jako jedności, która jest bardziej lub mniej spójna, przewija się przez większość nowożytnych koncepcji filozoficznych. W zachodniej filozofii nowożytnej, wśród tych myślicieli, którzy rozważali problematykę duszy, króluje jej koncepcja, jako niepodzielnej jedności, a nawet inteligentnego bytu. Jedna i niepodzielna dusza przewija się przez całą historię filozofii, czy jako pseudo-materialny byt, czy też jako nieokreślone fizycznie jestestwo, bardziej lub mniej doskonałe, które stanowi lepszą część naszej personalnej osobowości.
Osobiście do rozmyślań inspiruje mnie koncepcja duszy jako “osobliwości”, która może podlegać swoistym podziałom lub scaleniom. Zawsze staram się wyjść w rozmyślaniach poza antropocentryczny punkt widzenia. Lubię wizualizować sobie duszę jako odwrotność materii. Słowo “byt” nie powinno być w tym kontekście używane. Kiedy materia podlega nieskończonemu podziałowi na coraz mniejsze cząsteczki, w sferze duchowej proces przebiega jakby w poprzek, bazując na nieskończoności polegającej na mnożeniu. Zaznaczam, że dla mnie są to dwie odrębne nieskończoności (polegające na mnożeniu i dzieleniu). Matematycznie, widzę to jako hiperbolę, opartą na rzędnej materii i odciętej “duchowości”. W czasie życia podążamy od jednej do drugiej nieskończoność, poruszając się po owej hiperboli i nigdy nie osiągając wartości zero. Jest to taka moja prywatna, dość ułomna, bo oparta na matematyce, wykładnia relacji ducha do materii. Będąc na Cintorinie, a potem widząc “ducha” w postaci widma brockenu, dotknąłem w dniu dzisiejszym problematyki niematerialnej części życia i uświadomiłem sobie jakim wyjątkowo ważnym składnikiem jest “to”, co jest ponad-materialne i “to” co nas napędza.
W górach zrobiłem sobie eksperyment myślowy. Polegał on na tym, że spekulatywnie dodałem do mojego ciała “obcą” duszę, np. osoby która zginęła w górach, z Cintorinu (zakładam w eksperymencie że dusze istnieją). Czym byłaby taka dusza bez ciała? Co taka dusza mogłaby do mojego ciała wnieść nowego? Podejrzewam, że w ciele nic by się nie zmieniło. Nie zmienią się poglądy, sfera myśli i umysłu, bo te czynniki zależą od procesów fizycznych w mózgu, opartych na indywidualnym doświadczeniu, edukacji czy też spersonalizowanej historii. Z “obcym” duchem nie można też polemizować, ani rozmawiać, bo nie ma on fizycznego rozumu. Jednak teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by zmieniła się paleta emocji, pragnień i uczuć. Efekt ten byłby widoczny jako wypadkowa obecnego i “obcego” elementu, w postaci odchylenia od dotychczasowych pragnień, emocji i uczuć. To co tutaj piszę, to czysta spekulacja, ale sama w sobie jest ona inspirująca. Wyobraźmy sobie, że “zapraszamy” do naszego ciała osobę nam bliską, której już nie ma na tym świecie, a której byśmy się nie bali w tym swoistym eksperymencie. Nie możemy z nią rozmawiać, bo nie ma swojego rozumu ani cielesności, dlatego nie powinna też mieć piętna swojej historii. Byłaby to czysta bliskość, pozbawiona niuansów z sfery materialnej. Jest to ciekawy eksperyment. Trzeba w tych rozważaniach mieć przede wszystkim na uwadze integralność własnego ciała, w opozycji do ponadczasowej “osobliwości”, pozostałej po oddzieleniu wszystkiego tego, co wiązałoby się z materią, i byłoby “esencją” tej bliskiej osoby. Zachęcam do przemyśleń...
Sarum Keraj; 04 listopad 2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

TATRY - ZABAWA W KORONY